środa, 22 lipca 2015

10. Here he goes.


Każdego dnia tego tygodnia padało, jednego dnia więcej, innego mniej. We wtorek stukanie kropel deszczu w szkolne parapety rozpraszało mnie przez calutkie dwie godziny pisania wejściówki z fizyki, która miała zadecydować o przydziałach do grup o różnym poziomie. Koniec testu nie był końcem deszczu, gdyż padało aż do siedemnastej, gdy wreszcie po pracowitym dniu wracałam samochodem do domu z bagażnikiem pełnym zakupów (tak, zgłosiłam się na ochotnika, by je zrobić, żeby wrócić w łaski Cassandry, a przynajmniej, żeby ostudzić jej gniewne nastawienie do mnie). W środę natomiast rozpętała się burza, mniej więcej o dwunastej, gdy kończyłam jeść lunch w samotności, czekając na godzinę historii. Aż do dzisiejszego ranka, gdy o szóstej trzydzieści ciepło przywitało mnie słońce wlewające się do mojego pokoju. A był już piątek.
Deszcz sprawiał, że dni stawały się coraz bardziej puste i nudne. Zmuszał do skupienia uwagi na nauce, gdyż rok szkolny zaczął się już na poważnie. Co innego pozostawało mi, skoro kompletnie nic się nie wydarzyło? Nic nowego. Nie byłam obserwowana, Alexander był podejrzanie cichy. Seth zachowywał się, jakby nigdy nic. Nie słyszałam na swój temat żadnej plotki. Ross ograniczał się do mówienia mi „cześć” na szkolnych korytarzach, co sprawiało, że nie musiałam się nawet starać, by wyrzucić go ze swojej głowy. Collin próbował udawać, że mnie nie zna po naszej ostatniej rozmowie. Lucy nie chodziła do szkoły. Brad, Tristan, Connor i James też nie dawali po sobie znaku życia. Wszyscy także zdawali się zapomnieć o mnie i o imprezie.
Nic, na co czekałabym, nie wydarzyło się. Także nic, czego obawiałabym się. Nie żebym narzekała.
Mogłabym powiedzieć, że wszystko powracało do zeszłorocznej normy, gdy Ross nie trzymał się ze mną, a o istnieniu The Vamps nie miałam pojęcia. Ja z kolei powracałam do normalnej niepopularnej siebie, ale z lepszym według mnie ubiorem – przynajmniej na mój gust. Rzadko można było zobaczyć mnie bez słuchawek, miałam tyle muzyki, że spokojnie mogłabym przeżyć w nich cały rok, aczkolwiek nie miałam zamiaru trwać w tym stanie aż tyle. Na chwilę obecną nie miałam nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Dostałam kilka dni na złapanie oddechu.
To była jedna z przyczyn, dla których nadal nie powiedziałam Shannon o niczym. Chciałam utrzymać ten pokojowy stan przez kilka kolejnych dni, bo nie byłam przygotowana, by odpowiadać na jej pytania. Nie powiedziałam jej, że ktoś ukradł jej telefon i że teraz znajdował się w moim posiadaniu, bo nie potrafiłabym tego wyjaśnić. Nie powiedziałam jej także tego, co się stało na urodzinach, włączając historię związane z Lucy, z Sethem. Z Bradem. Byłam pewna, że i tak wiedziała. Miała bliskie znajomości w tamtym towarzystwie. Ta dziewczyna potrafiła przyjaźnić się z każdym.
Gdy w piątek wzeszło słońce, wstałam grzecznie z łóżka, wykąpałam się i wzięłam kolejną bluzkę z długim rękawem, która zakryłaby mój świeżo założony opatrunek na przedramieniu. Na początku bałam się spoglądać na zszytą ranę, ale musiałam być twarda, by nie poprosić nikogo o pomoc i co ważniejsze utrzymać ją w sekrecie. Dopasowałam do niej poprzecierane w kilku miejscach niebieskie jeansy i związałam swoje całkiem długie włosy w kucyka z tyłu głowy, z którego natychmiast wysypała się długa grzywka.
W porównaniu do zeszłego roku, traciłam wiele więcej czasu na wyszykowanie się. To jedna z wielu rzeczy, które przywiozłam z Atlanty, dbałam o wiele bardziej o swój wygląd.
Z powyższego powodu nie zdążyłam wypić kawy do końca, zrobiłam sobie jej zapas w termosie. Musiałam się przyznać – byłam na tyle uzależniona od kawy, że bez niej stałabym się zombie. Do szkoły pojechałam z mamą. Zazwyczaj obie dostawałyśmy podwózkę od taty lub tylko ona – wtedy miałam do dyspozycji samochód, ale od wtorku byłyśmy same, gdyż tata miał bardzo ważną sprawę w Pętli (a/n – Chicago Loop tzw. „pętla” to centrum miasta otoczone linią kolei). Wyglądało na to, że aktywność przestępcza także opuściła Avondale na jakiś czas. Zastanawiałam się, czy wyniosła się stąd wraz z Alexandrem. Albo Bradem. To wyjaśniałoby ciszę w Avondale, prawda?
Oni nie są jedynymi, którzy nie zawsze działali zgodnie z prawem, głupku, skarciłam się w myślach.



Pierwsza lekcja przebiegła tak jak wszystkie w tym roku szkolnym, byłam w połowie w innym świecie. Moja ręka posłusznie pisała dyktowaną notatkę przez nauczycielkę fizyki, ale gdyby mnie spytać o czym była, nie potrafiłabym odpowiedzieć.
Gdy zadzwonił dzwonek, wyszłam powolnym krokiem z klasy, trzymając w ręce termos z kawą, której wreszcie legalnie mogłam się napić. Widząc znajomą grupkę ludzi w głównym holu, naciągnęłam rękaw czarnej bluzki, aby upewnić się, że nikt nie widzi opatrunku.
- Słyszałam, że zwolnili go. Znowu. Cholera, ten gość potrafi się wywinąć ze wszystkiego. – Usłyszałam głos Lily – jednej z przyjaciółek Cary Porter, a za razem Rossa Lyncha. Ta trójka plotkowała za rogiem wraz z Estelle, Sethem i Archiem Woodsem, który był chłopakiem Porter.
- To są właśnie uroki posiadania ojca w FBI. Jesteś bezkarny. – mruknęła Estelle.
- Coś w końcu na niego się znajdzie. Skurczybyk dostanie za swoje. – mruknął Seth, spoglądając w moją stronę z uśmieszkiem, co sprawiło, że odwróciłam nerwowo wzrok.
Dlaczego się na mnie gapił? O kim rozmawiali w takim razie?
Pomimo tego, że byłam potwornie ciekawa, nie odważyłabym się zatrzymać i spytać. Nadal nie potrafiłam spojrzeć Sethowi w oczy i nie mogłam zrozumieć jak Ross może się z nim zadawać.
Gdyby Ross nie odezwał się do mnie, poszłabym dalej, dusząc ciekawość w sobie.
- Hej, Catherine. – odezwał się z uśmiechem jak co dzień.
- Hej. – odparłam, odwracając się w ich stronę. Nie wiedziałam, czy udało mi się ukryć swoje zakłopotanie.
 Nigdy nie lubiłam Lily ani Estelle. Obie były zbyt zapatrzone w Carę i nie wiedziały, co to znaczy mieć swoje własne zdanie. Ich świat kręcił się wokół kupowania butów na kolejne imprezy, na wyglądaniu dobrze na zdjęciach samorządowych i na krytykowaniu każdego, kto kiedykolwiek wpadł w ich niełaskę. Ich opinia – albo raczej opinia Cary, jak mówiłam -  często decydowała o statusie społecznych pojedynczych osób, co znaczyło, że kilka słów mogło sprawić, żeby dany uczeń stracił życie w tej szkole. Ciężko było uwierzyć, że te kilka osób miało taką władzę, ale za pieniądze można było naprawdę wiele kupić. Tata Cary Porter kupił swojej córce niewinność, gdy ona zdemolowała pracownię chemiczną, paląc papierosy na imprezie, którą urządziła po zamknięciu. Cara nie miała kłopotów, a szkoła otrzymała sporą sumę na odnowę owej pracowni i sali gimnastycznej.
Nie tylko Brad Simpson był bezkarny w tym Avondale.
– Co tam? Kim jest ten „skurczybyk”? – spytałam, udając, że nie wiem, że chodzi o niego. Ilu chłopaków mogło ojców w FBI?
Cara, Lily i Estelle spojrzały na mnie piorunująco, jakby to pytanie było nietaktowne. Możliwe, że byłam nie do końca taktowna, ale przecież nie podsłuchiwałam ich rozmowy. To nie moja wina, że gadają tak głośno, prawda?
- Dziwię się, że nie wiesz. To twój kochaś.  – Seth mi odpowiedział, ukazując swoje zęby w szyderczym uśmiechu. Lily, która opierała się o szafkę zachichotała głośno.
Ross nie zaśmiał się, stał z rękami w kieszeniach, patrząc na mnie zaniepokojonym wzrokiem. Tym samym, co w poniedziałek, gdy rozstaliśmy się przed szpitalem.
- On nie jest moim- zaczęłam się bronić, ale przerwano mi.
- Oh, widzieliśmy przecież. Wszyscy. – Estelle wypaliła szybko, tonem imitującym Carę, która tylko przewróciła oczami. Dziwiło mnie, że Porter nie zabrała jeszcze głosu. Była przecież specjalistką w dziedzinie szmacenia się. A przecież tylko to się stało pomiędzy mną i Simpsonem. Pijane pocałunki i kilka zbyt szczerych wypowiedzi.
- Dlatego pomyślałem, że będziesz wiedziała, że nie idzie jeszcze do pierdla. Spytaj swojego ojca. – Seth wzruszył ramionami, nie spuszczając ze mnie swoich przekrwionych oczu.
Seth zaakcentował wyraźnie słowo „ojciec”, przez co po moich plecach przebiegły ciarki. Miałam ochotę spytać, o którego z moich ojców mu chodzi, ale na szczęście wystarczyło mi  samokontroli.
- O czym my w ogóle rozmawiamy? – skierowałam pytanie do wszystkich, ale znowu odpowiedział Seth.
Tym razem huknął tak głośno i agresywnie, że zaparło mi dech w piersi.
- „My” nie rozmawiamy. Ja mówię, a ty słuchasz. Idź do swojego chłopaka i powiedz mu, że jak postawi w tej szkole nogę, znajdę go i sprawię, że pożałuje, że się urodził.
- Seth. – Ross warknął ostrzegawczo.
Szatyn odwrócił głowę i zerknął na lewo, wzdłuż korytarza, po czym gwałtownie odwrócił się w moją stronę, położył swoje łapska na moich ramionach i okręcił mnie o sto osiemdziesiąt stopni niczym porcelanową lalką. Byłam tak zaskoczona, że nie zaprotestowałam, gdy popchnął mnie do przodu, zmuszając mnie do postawienia kilku kroków na przód.
- Właśnie możesz mieć szansę, by to zrobić. – mruknął mi do ucha od niechcenia i puścił mnie.
To nie było brutalne popchnięcie, nie użył więcej siły niż potrzeba było, żebym zrobiła kilka energicznych kroków na przód. Mimo to wystarczyło, bym zderzyła się brodą z czyjąś ciemną jeansową kurtką i upuściła niezamknięty termos z kawą na ziemię.
Szybko schyliłam się, by podnieść termos i oszczędzić sobie upokorzenia – na co już było za późno, bo najchętniej zapadłabym się pod ziemię. I wtedy zrozumiałam, co Seth miał na myśli mówiąc, że mam szansę.
Przede mną stał znajomy, niesławny brunet, spoglądając na mnie niezrozumiale zadowolonymi wielkimi oczami.
Byłam tak zdziwiona tym niespodziewanym spotkaniem, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Brad Simpson wrócił do szkoły. Domniemany pomocnik w morderstwie, chłopak ze zdjęcia, temat niechlubnych plotek, ale także ten, który mnie uratował z łap Setha i spędził ze mną jedną noc, o której nie wiem, co mam myśleć, ale na pewno jej nie zapomnę. Poza tym jedyne połączenie pomiędzy moim ojcem, martwym Markiem Lynchem i mną. Wszystko to wpasowało się w tą jedną tajemniczą postać, o której chciałabym wiedzieć wiele więcej.
Miałam wrażenie, że ja i on stojący tak blisko siebie byliśmy czymś w rodzaju widowiska. Brzmiało to żałośnie, ale cudze, ciekawskie spojrzenia rzeczywiście dobiegały do nas ze wszystkich stron.
- Witaj, Catherine. – odezwał się z szerokim uśmiechem. Jego słowa, pomimo swojego oficjalnego charakteru, brzmiały naprawdę radośnie. Cieszył się ze swojej obecności w szkole, nawet gdy wszyscy spoglądali na niego nieprzychylnie.
Kto, do cholery jasnej, używa słowa „witaj”?
Moje spojrzenie było tylko mocno zdezorientowane i nieco zaniepokojone. Ale to nie jego osoba napawała mnie strachem. A przynajmniej nie bezpośrednio.
- Przepraszam. – odpowiedziałam, gdy tylko odzyskałam mowę. Przepraszałam za to, że na jego ciemnej koszulce widniało kilka plam po mojej kawie. Na moim ubraniu było jej o wiele więcej. Zacisnęłam palce na termosie, dusząc w sobie wstyd.
Brad nie wyglądał na przejętego.
- Miło cię widzieć. Znowu. – powiedział.
Zaszczycił mnie swoim najbardziej uroczym uśmiechem, który mógłby zmiękczyć kolana każdej dziewczynie wraz ze mną. Nie wiem, czy rozbawiła go moja niezdarność. Nie zareagował w żaden sposób na to, że oblałam go kawą, więc chyba właśnie tak było. Mogła go też bawić świadomość tego, że podobał mi się fizycznie, co udowodniłam parę nocy temu. W każdym razie sprawiał, że czułam się bardzo niezręcznie. To był inny rodzaj władzy nade mną niż to jak Seth na mnie działał. W jego przypadku to była brutalna siła i słowa, które nie wywoływały we mnie żadnych uczuć, oprócz zaskoczenia. Ale nawet to nie było aż tak silnie paraliżujące jak to, co Brad we mnie wzbudzał. Jak mówiłam, nie bałam się go, ale nie potrafiłam wydusić z siebie słowa.
- Muszę iść. – jęknęłam, obserwując go szeroko otwartymi oczami, poddawszy się niezręczności sytuacji.  Byłam bliska paniki.
- Zobaczymy się później. – wypowiedział powoli, chichocząc krótko pod nosem, po czym z rękami w kieszeni kurtki, oddalił się w swoją stronę.
Moja żałosna ucieczka także go rozbawiła.
Wymusiłam krótki uśmiech i szybko poszłam w stronę łazienki, przy której czekała na mnie Shannon. Która na marginesie nie była mniej zdumiona ode mnie. Samą mimiką twarzy żądała ode mnie wyjaśnień. Wystawiła w moją stronę dłoń i pociągnęła mnie do łazienki. Natychmiast rzuciłam się do umywalki i zaczęłam szorować fragment swojej bluzki, jakby to była jedyną przyczyną mojego ataku paniki. Moje dłonie niekontrolowanie się trzęsły, moje oczy były pełne wilgoci, oddychałam zdecydowanie za szybko.
- Co właśnie się stało? – Shannon spytała nerwowo, spoglądając w oczy mojemu odbiciu w wielkim lustrze, przy okazji dostrzegając opatrunek na moim lewym przedramieniu, gdyż zanim zamoczyłam ręce, podwinęłam rękawy. Nie powiedziała nic na ten widok, ale ściągnęła brwi. Dobrze. Nie byłam w nastroju, by odpowiadać na jej pytania. – Catherine, jesteś w rozsypce, powiedz mi co się stało.
- Seth to jebany ćpun, nie przejmuj się nim. – znajomy głos sprawił, że podskoczyłam.
Collin opierał się swobodnie o ścianę z założonymi rękami. To był tak nietypowy widok – Reed w damskiej łazience – że prawie zapomniałam, co się wydarzyło na korytarzu. Nie przejęłam się tym, że prawdopodobnie wszystko widział i teraz wewnętrznie się śmieje z obrotu sytuacji.
- Co ty tu robisz? – spytałam cicho z irytacją wymalowaną na twarzy. Po ignorowaniu mnie przez te dni, nagle pojawia się w damskiej łazience.
- Muszę się z nim zgodzić ten jedyny raz. Nadejdzie czas, gdy ktoś zrobi z nim, co należy.  – Shannon odezwała się.
- Czyli co, proszę pani? – Collin zadrwił, naśladując grzeczny sposób mówienia Shannon. Oboje byli moimi przyjaciółmi, ale nie przyjaźnili się ze sobą. Shannon uważała Collina za prymitywa. Ona sama była zbyt blisko rozpieszczonych znajomych Rossa, a to uaktywniało alergię Collina, więc nie mogli zbyt długo ze sobą wytrzymać.
- Mogę go zaraz zgłosić do pana dyrektora. – odpowiedziała mu Shannon poważnym tonem.
- Nie mógłby mnie bardziej obchodzić ten kretyn. – powiedziałam, nachylając się nad umywalką. – Nie musisz nigdzie tego zgłaszać.
Nie kłamałam. Wiedziałam, że Collinowi i Shannon mogło być ciężko zrozumieć uczucia, które wywoływał we mnie Brad, jego twarz sprawiła, że prawie dostałam ataku paniki – irracjonalnej, niewyjaśnionej paniki. Myśl, że będę musiała codziennie stawiać mu czoło, wiedząc, że jest chłopakiem ze zdjęcia, które przysłał mi mój ojciec, albo ktokolwiek inny w jego imieniu. Dokładnie tak, miałam to zdjęcie w swojej torebce. Zdjęcie, na którym wraz z Tristanem ucieka z miejsca pożaru dwa lata temu. Dwie sylwetki, które ja i Ross dostrzegliśmy tamtego dnia. Nie miałam pojęcia, czy to było wystarczającym dowodem w erze Photoshopa, ale na pewno idąc tym tropem można było natrafić na fragment prawdy o tym tragicznym wydarzeniu.
Oprócz tego czułam się niesamowicie niekomfortowo – może nawet ten powód wywoływał we mnie większy niepokój niż owe zdjęcie – ponieważ wiedząc te wszystkie rzeczy i tak pocałowałam go tamtej nocy. Nie byłam tak pijana, żeby tłumaczyć się nieświadomością swoich czynów. A nawet jeśli… to i tak go pocałowałam. Tak czy siak musiałam ponieść konsekwencje swoich czynów.
- Więc co się stało? – spytała zaniepokojona Shannon.
On się zdarzył, taka powinna być odpowiedź. Pojawił się w szkole i moje zaspokojenie wzrosło na sile do rozmiarów, których nigdy nie miałam przyjemności doświadczyć.
Shannon mogła nawet nie wiedzieć kim jest.
- Widziałaś go?
- Kogo?
- Brada. – mruknęłam pod nosem, zupełnie jakbym nie była pewna, czy chcę odpowiedzieć na jej pytanie.
- Brada Simpsona? – Shannon nie zareagowała w żaden sposób na to imię. Możliwe, że była pierwszą osobą, która nie spojrzała na mnie karcąco. Jakby samo rozmawianie o Bradzie było niebezpieczne lub nielegalne.
- Tak.
- Wrócił do szkoły po tym, co się stało. – Collin nagle zabrał głos, sprawiając, że wreszcie przeniosłam swój obłąkany wzrok coś, co nie było moim własnym odbiciem.
- A co się stało?  - spytałam, zaciekawiona.
- Ah, no tak, jesteś dzieckiem wychowanym bez telewizji i za razem bez wiadomości. – Collin jęknął pod nosem, po czym zaczął opowiadać pozornie znudzonym tonem. W przeciwieństwie do mnie wiele rzeczy potrafił przyjąć do siebie bez żadnej konkretnej reakcji. Nie obchodziło go za dużo. - W Pętli było włamanie do filharmonii. Zniknęły drogie, pamiątkowe skrzypce. Stradivarius dokładnie.
- Stradivariusy? Tak się nazywają? – Shannon zadała pytanie.
- Wykonane przez Antoniego Stradivariego. – wyjaśnił, spoglądając na nią, jak na idiotkę, co według mnie było niesłuszne, bo ja wiedziałam o stradivariusach tylko tyle, że to skrzypce. Collin wiedział, bo był fanem muzyki klasycznej. -  Mają około trzysta lat a to już coś.
- Co masz na myśli mówiąc „drogie”? – spytałam.
- Cena rzędu milionów dolarów.
- Wow. – wytrzeszczyłam oczy, słysząc te niewyobrażalną sumę.
- Plotki chodzą, że -
- Że Brad je ukradł? – przerwałam mu, unosząc brwi. – To idiotyczne. Nie mógłby tego zrobić sam, zresztą nie sądzę, że największym marzeniem osiemnastolatka jest posiadanie osiemnastoletnich skrzypiec.
 - Nie sam, żeby coś takiego się udało potrzebował kilku ludzi, którzy pozwolili mu ominąć zabezpieczenia. A nawet jeśli to mu się udało, potrzeba jeszcze więcej ludzi, żeby mieć zysk z tak cennej rzeczy i nie dać się złapać. – Collin westchnął – Ja sądzę, że mógł mieć coś wspólnego z tym. Spędził kilka dni w centrum Chicago, możesz go zapytać. Jestem pewien, że go przesłuchiwali.
- To dziwne. – Shannon wtrąciła.
- Ten dzieciak musi mieć skądś kasę, może ma obiecane kilka procent ze stradivariusa? – wzruszył ramionami.
- Jego ojciec pracuje dla FBI, założę się, że z tego też są przyzwoite pieniądze. – zasugerowałam.
- Pracował. – Collin odparł, podkreślając czas przeszły. - A ja się założę, że posłużył się dawną robotą ojca.
Zrobiło mi się nieswojo. Jakim cudem ten chłopak mógł wpakować się w takie coś, będąc wychowanym przez członka straży prawa? Mi wpajano od dziecka, co znaczy interwencja policyjna i czym najbardziej błaha kradzież tuszu do rzęs z drogerii może się skończyć. I byłam śmiertelnie przerażona na samą myśl o znalezieniu się w takiej sytuacji. W takim razie, co Brad musiał czuć, jeśli wiedział, że jest w posiadaniu czegoś, co jest warte miliony i ma wartość historyczny.
- A skąd wiesz, że te plotki to prawda? Był w wiadomościach? – spytałam, mając nadzieję, że to wszystko to tylko nieprawda. Nie potrzebowałam większej ilości dowodów, że ten chłopak byłby w stanie złamać prawo i może pomóc w zamachu na Lyncha i jego wspólników.
- Nie do końca.
Dzwonek zadzwonił, co znaczyło, że musieliśmy opuścić to świetne miejsce na pogaduchy, jakim była damska łazienka.
- Powiem wam, czemu to prawda. Dajcie mi dwie godziny.


Zdecydowałam w duchu, że nadszedł czas, by wziąć się w garść. Dobrze znałam siebie i swoje reakcje na potencjalnie stresujące sytuacje. Ale reszta dnia czekała, a mianowicie angielska literatura, historia sztuki i WOS, a potem, gdy nadejdzie wybłagany koniec przedmiotów humanistycznych dwie godziny dodatkowych zajęć z fizyki – mam na myśli zajęcia przygotowujące do olimpiady, na które dobrowolnie zamierzałam chodzić. Piątki tego roku były bardziej wymagające niż każdego poprzedniego.
Na angielskim usiadłam w tym roku z Kelsey, a w ławce za mną siedziała Shannon, gdyż udało nam się mieć ten przedmiot razem. Nie była piątkową uczennicą w tej dziedzinie, ale na pewno osiągała większe sukcesy ode mnie. Angielski był moim najgorszym przedmiotem odkąd przyszłam do tej szkoły. Byłam słaba z historii, WOSu, ale angielski bez wątpienia szedł mi wiele gorzej. Nigdy nie potrafiłam analizować wierszy, nigdy nie potrafiłam doszukać się przesłania powieści, a metafory i inne środki stylistyczne były dla mnie sekwencją niezrozumiałych słów, które nie miały sensu w takiej konfiguracji. Byłam, jak to określała nasza nauczycielka, dnem i wodorostami.
Niemniej jednak angielski był przedmiotem, z którego musiałam zdać egzamin pod koniec tego roku.
Butler zaczęła swoją lekcję od sprawdzenia pracy domowej. Przejrzałam moje ubogie notatki z poprzednich zajęć, modląc się, żeby to nie mnie spytała. To nie tak, że nie napisałam skąpego wypracowania o filozofii antycznej. Po prostu wiedziałam, że moje wysiłki mogły nie wystarczyć.
- Dzisiaj jest ósmy, pomnóżmy to przez dwa i hmm… Pracę domową przeczyta szesnastka. – Butler uśmiechnęła się złośliwie. – Lynch do odpowiedzi.
Nastała niezręczna cisza, gdy Ross nerwowo przewracał kartkami w drugiej ławce. Współczułam mu z całego serca w tej chwili. Nie było innego nauczyciela, który swoją osobą budził taki postrach. Była jedną z tych, która wybierała w klasie kilka ofiar i trzymała się ich do końca ich egzystencji w tej szkole. Ja zasłużyłam sobie na ten zaszczyt dwa lata temu, gdy dałam się złapać na nieczytaniu lektur.
- Zacznę od Platona… - Ross odezwał się powoli i cicho.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sali dumnie wkroczyły dwie osoby. Wszystkie głowy odwróciły się w tę stronę i wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy dostrzegłam w progu Brada z Carą Porter uwieszoną na jego ramieniu. Brad miał ręce w kieszeniach swojej dżinsowej kurtki, którą oblałam wcześniej kawą. Na jego twarzy był wymalowany zadowolony uśmieszek. Cara natomiast była roześmiana od ucha do ucha. Nie tylko ja przyglądałam się temu z niesmakiem, chociaż moje powody nieco różniły się on innych. Byłam pewna, że zastanawiają się, co brunetka robi z gościem, którego obgadywała wraz z Sethem i Estelle. Nie było tej dwójki w klasie, by mogli to zobaczyć.
Cóż, to była Cara. Nie obchodziła jej nigdy reputacja chłopaka tak długo, jak mogła z nim flirtować. Nienawidziłam tego, jaka bezpośrednia potrafiła być.
- Witamy i cieszymy się, że zaszczyciliście nas swoją obecnością. – nauczycielka powiedziała z fałszywą, pełną sarkazmu radością. – Ty musisz być Simpson.
- To ja.
- Siadaj. Ty też, Porter.
Brad skinął głową, na jego twarzy nie pojawiła się żadna oznaka napięcia, stresu czy niepokoju w odróżnieniu od Cary, która delikatnie się zmieszała. Gdybym to ja była na ich miejscu, prawdopodobnie złamałabym się pod ciężarem spojrzenia nauczycielki.
Bez słowa zajęli ławkę przed tą, w której siedziałam wraz z Shannon. Cara od razu odwróciła się do przyjaciółki.
- Co ty robisz?
- Jestem dobrą koleżanką w przeciwieństwie do Fray. Nie popisałaś się, moja droga. – Cara mruknęła do mnie.
Zniżyłam się na swoim krześle na dźwięk tych słów. Brad nie odwrócił się. Siedział w podobnej pozycji do mojej. Jego nogi były wyciągnięte pod krzesłem Archie’ego, a ramiona założone przed sobą.
- Co tam się dzieje? Fray, chciałabyś pomóc koledze Lynchowi w tej trudnej sytuacji?
Nastała niezręczna cisza, Cara uśmiechnęła się złośliwie do mnie, zadowolona z obrotu spraw. Oczywiście Butler nie spytała brunetki, bo to mnie z tego grona bardziej lubiła.
- Nie? W takim razie siedź cicho.
Zamilkłam, nie chcąc zająć miejsca Rossa. To nie skończyłoby się dobrze.
Brad odwrócił się do mnie i uśmiechnął się szeroko. Przez sekundę myślałam, że chłopak także się ze mnie śmieje. Ale to nie był szyderczy uśmiech. Wyglądał, jak każdy z jego dzisiejszych uśmiechów a to był uśmiech pewnego siebie idioty. Idioty, bo prawdopodobnie to przeciągnęło Carę na jego stronę.
Nie odwrócił się do tyłu ani razu do zakończenia lekcji angielskiego, ale nie mogłam powiedzieć, że nie dawał znać o swoje obecności. Zajęcia przebiegały jak zwykle, tortury nauczycielki przeplatane były z mądrymi cytatami wielkich ludzi lub wypowiedziami nielicznych uczniów, którzy coś tam jednak wiedzą o filozofii – ku mojemu zaskoczeniu na tej lekcji było więcej wypowiedzi uczniów. Nie spodziewałabym się tego, ale Brad skłonił wszystkich do rozmowy swoim długim wywodem o cnocie, jako sprawności moralnej. Najwyraźniej uczniowie mieli wiele do powiedzenia na ten temat, co mnie wcale nie dziwiło. Sama wątpiłam w sprawność moralną Simpsona.
 Zazwyczaj nie angażowałam się w dyskusje, które rozpoczynała nauczycielka i w spokoju czekałam na koniec lekcji. I w końcu nastąpił, wtedy poderwałam się z miejsca i wyszłam z klasy, chcąc uniknąć konfrontacji z Bradem.  
- Możesz uwierzyć w to, że on to mówi? Po tym, co się stało? – Kelsey, dziewczyna, która siedziała ze mną w ławce, odezwała się do mnie ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy.
- Co masz na myśli? – odparłam sucho, udając że się śpieszę.
- Po urodzinach Rossa Lucy nie wróciła do szkoły, bo Simpson wsypał jej narkotyki do szklanki. Dlatego odbiło jej na środku parkietu.
- I mówisz to, bo ktoś ci tak powiedział? – spytałam ją, wiedząc, że to nieprawda. Nie, żeby nie był do tego zdolny, ale przez większość imprezy był ze mną. Więc tym razem plotka, była kłamstwem.
- Myślisz, że to nieprawda? Seth powiedział, że-
- Proszę cię, Seth jest ostatnią osobą, której wierzyłabym na twoim miejscu. – odezwałam się z irytacją.
- Seth jest świetnym człowiekiem! Odwiedził ją w szpitalu. I powiedziała mu, że rozmawiała z Connorem i Bradem zanim to się stało.
Była ślepa, jeśli twierdziła tak. Chciałam powiedzieć jej, do czego Seth był zdolny. Nie wierzyłaby w jego dobre intencje, gdyby wiedziała, że ten sam Seth przycisnął mnie do ściany ciemnej uliczki i chciał wmusić we mnie narkotyki, bym się z nim przespała. Jednak to nie była rzecz, z której chciałabym się jej zwierzyć.
- Jest w szpitalu? – zmartwiłam się.
- Tak. To Simpson jest temu winny, zrozum to. - Kelsey powiedziała i uśmiechnęła się sarkastycznie do mnie. Pięć sekund później już jej nie było.
Nagle ktoś złapał mnie za nadgarstek, wzdrygnęłam się, gdy zbliżył się do mojego opatrunku na lewej ręce.
- Nie musiałaś być taka niegrzeczna, Catherine. Co ci się stało?
To był Brad, więc szybko wyszarpnęłam rękę.
- Oczywiście. Jesteś wszędzie dzisiaj. – pokręciłam głową z niedowierzaniem. – Powiedziałabym ci, jeśli ty powiesz mi prawdę o jednej rzeczy.
- Jeśli pytasz, czy odurzyłem Lucy, to przypomnij sobie, co robiłem w tym czasie. – powiedział i uśmiechnął się szelmowsko.
Zarumieniłam się, gdy to powiedział. – Pamiętam. – mruknęłam nieśmiało, starając się nie zdradzić zawstydzenia tamtą nocą. Skierowałam spojrzenie na swoje stopy, jakby były najciekawszą rzeczą na świecie.
- Ja też. – usłyszałam ciche zdanie, wypowiedziane tym zachrypniętym, miękkim głosem.
Spojrzałam na niego zszokowanym wzrokiem. Znowu się uśmiechał, zadowolony z tego, że wyprowadził mnie z równowagi.
- Powiedz mi, co robisz w Avondale, skoro takie historie są o tobie rozpowiadane. – wreszcie wyrzuciłam z siebie pytanie. Byłam zbyt wielkim tchórzem, by od razu zapytać, czy ukradł te skrzypce. Albo czy zna mojego ojca Alexandra, chociaż to drugie prawdopodobnie byłoby samobójczym ruchem.
- To mój dom, dlaczego nie miałbym tu wracać? – odparł z czarującym uśmiechem. Przewróciłam oczami. – Chcę zdobyć wykształcenie i iść na studia. Teraz ty. Co masz na przedramieniu?
W przeciągu kilku krótkich sekund jego flirciarski uśmiech został zastąpiony przez śmiertelnie poważne spojrzenie i zaciśnięte usta.
- Zraniłam się w lesie. – odparłam.
Uśmiechnął się podstępnie. – Cóż, kłamczucha z ciebie.
- Dlaczego mam powiedzieć ci prawdę, skoro ty też mnie okłamałeś? – odparłam, starając się nie pokazywać zażenowania, że złapał mnie na kłamstwie.
- Mam wrażenie, że ty i ja powinniśmy sobie ufać, tym bardziej, że to ty jesteś moim alibi, jeśli chodzi o odurzenie Lucy. – powiedział z uśmiechem.
- Tylko ty mnie potrzebujesz w takim razie.
- Jesteś pewna? – uśmiechnął się i odważnie zrobił krok w moją stronę. Odległość między nami dramatycznie zmalała, sprawiając, że zamarłam w miejscu. Przez chwilę szalona myśl o tym, że zaraz pocałuje mnie lub coś takiego zawładnęła moją głową, ale na szczęście otrząsnęłam się w porę z tego irracjonalnego wyobrażenia.
Założę się, że jego zalotny uśmiech, sposób w jaki mówi do mnie i gesty nie były przypadkowe. Miały na celu zmiękczenie mnie i najgorsze było to, że osiągały swój cel.
- Jestem tutaj, bo zbyt wiele nierozwiązanych spraw nie pozwala mi wyjechać. Bo znowu jestem pod stałym nadzorem.
- Czyim?
Zachichotał. Podobała mu się ta zabawa.
- Teraz twoja kolej.
Nie byłam pewna, czy chcę mu powiedzieć wszystko. Wzięłam głęboki wdech i pomyślałam, że może on też mi coś powie. Czy to było warte ryzyka?
-  Okay, więc zraniłam się w posiadłości Lynchów. Tej spalonej oczywiście. Zahaczyłam o metalowy pręt. – Brad wpatrywał się we mnie tymi wielkimi oczami, co szczerze speszyło mnie. – Hej, byłam tam, bo szukałam przyjaciółki.
- Znalazłaś ją tam? – spytał.
Zaśmiałam się krótko. Postanowiłam załatwić go własną bronią.
- Odpowiedziałam na pytanie, Brad. – wzruszyłam ramionami z uśmiechem.
- Ale oblałaś mnie rano kawą, więc zasługuję na jeszcze jedną odpowiedź. – wyszczerzył zęby.
- To tak nie działa. – powiedziałam, chcąc zostawić go i pójść na kolejną lekcję. Działał mi na nerwy tymi niepełnymi odpowiedziami.
Ale znowu złapał mnie za nadgarstek, przyciągnął do siebie i nie puścił. Następnie uśmiechnął się i przemówił najbardziej uwodzicielskim tonem, na jaki było go stać.
- Okay, więc co powiesz na to? Zabiorę cię na kawę, gdzie będziemy kontynuować tę przyjemną rozmowę.
Gapiłam się w jego oczy jak zahipnotyzowana, pomimo tego, że byłam świadoma, co robi, by mnie przekonać. Próbował użyć swojego uroku, by wyciągnąć ze mnie więcej informacji nieznajomego mi charakteru.
- Będziesz mogła wylać więcej kawy na mnie, żeby się odegrać. – dodał, szczerząc się głupio, chichocząc pod nosem na końcu zdania.
Natychmiast ściągnęłam brwi. Mogłabym go oblać już teraz.
- Okay, w poniedziałek po lekcjach. Będziesz musiała mi zaufać z miejscem.


Okay, wreszcie skończyłam rozdział, Miał być już w niedzielę, ale zachorowałam i zrobiło się nieprzyjemnie :(. Właściwie dopiero dzisiaj można mnie zaliczyć do żywych, stąd to opóźnienie. Przepraszam.
Prawdopodobnie to też jest powodem, dla którego rozdział jest słaby. Próbowałam wiele razy go dokończyć i trzy razy usuwałam wszystko, aż w końcu dotarłam do wersji, która jest przynajmniej w porządku. Przekonałam się też, że gdy zaczynasz pisać "użyć" przez rz to jest z tobą źle x). Więc oddaję rozdział w tym stanie, żebym nie mogła mu jeszcze bardziej zaszkodzić.
W następnym rozdziale wszystko, co miało być w tym, ale mi nie wyszło, hehe.
Jeśli macie twittera, zaobserwujcie konto areyoumineff. Będę na nim informowała o nowych rozdziałach, mogą się pojawić także spoilery :).
Love, Nessy, tym czasem ja idę umierać dalej :C.

3 komentarze:

  1. (Heh, komentarz nie mieści się w jednej części, więc muszę go podzielić na 2)

    Cześć, żołnierz Ratliffa aka yeaew melduje się na posterunku. C:
    Uprzedzam, że momentami ten komentarz jest chaotyczny, specyficzny etc. Cóż, powoli wracam do życia jako blogger i komentator, a, hm, cóż tu dużo mówić - odzwyczaiłam się od tego trochę, poza tym nie wiem, jak możesz zareagować na jakieś dziwne zdania, które napiszę. W każdym razie traktuj je jako pochwałę, nawet jeśli będą tak nieogarnięte, że ich nie zrozumiesz. CCCCCC:

    Okay.

    Pisałam Ci już, że uwielbiam to opowiadanie? Pewnie tak. Trudno, napiszę jeszcze raz.

    Uwielbiam to opowiadanie.

    W czasie twojej nieobecności od czasu do czasu wchodziłam na tego bloga, aby sprawdzić, czy nic nie dodałaś. Dzisiaj, podczas tweetowania z Tobą, weszłam też na wattpada, żeby sprawdzić twoje drugie opowiadanie (to o Ahri czy tam Arhi... nie pamiętam), ale zamiast tego jest RUM (pozwól, że skrócę nazwę do minimum ;)), w dodatku zaaktualizowane kilkanaście godzin temu. W takim wypadku weszłam tutaj... i WOW! Aż trzy rozdziały!

    vilajsglaerjnalrfnbfoijfaef;oieaqwnidsfldjsaaewaow!!!11one1!!oneone

    Nessy powraca, Nessy powraca! Na krótko czy nie na krótko - NESSY POWRACA! Czujecie to?

    Przyznam, że musiałam sobie nieco odświeżyć pamięć, zanim zaczęłam czytać R8, bo już kompletnie zapomniałam, co się działo na imprezie u Rossa. Jakie pocałunki? Coś ominęłam?... Nie, już ogarniam, OK. To mogę zacząć podsumowanie.

    Rozdział ósmy, proszę państwa. Rozdział ósmy.
    Nie wiem czemu, ale jakoś na początku nie ogarnęłam że Vampsy będą chodzić do tej szkoły Catherine. XD Ale fajnie. W ogóle lubię Brada, taki badboy trochę, a od kiedy zaczęłam czytać "Cienia", to polubiłam opowiadania w takim klimacie.
    Tak w ogóle, to Catherine balująca z Bradem była bardzo fajna, nie wiem czego się dziewczyna wstydzi. CCCCCC:
    Zastanawia mnie czasem, dlaczego Ross kręci się w takim a nie innym towarzystwie. No proszę Cię, Cara jest po prostu głupia, Seth to zboczeniec, reszty nie znam, ale pewnie tak samo siebie warta. Właściwie tylko Lucy jakoś lubię, i wcaaaaaale nie dlatego, że „gra” ją Laura Marano. Wcaaale.
    No dobra, z charakteru chyba też jest fajna. W sumie nie pamiętam już, jak to było z nią w poprzednich rozdziałach, ale jeszcze tam zerknę. W sumie nie wiem czemu, ale często wyobrażam ją sobie jako arystokratkę w sukni z XIX wieku, taką... idealną pod względem fizycznym. Hm, mam trochę dziwne skojarzenia. ;p
    Zachowanie Rossa jest... ciekawe, intrygujące, choć może nie tak, jak zachowanie Brada. Ale do niego jeszcze wrócę. W każdym razie mam mieszane uczucia, jeśli o niego chodzi. Z jednej strony chciałabym, żeby był z Cathie, z drugiej strony... no za dużo raury się chyba naoglądałam, naczytałam i tak dalej. Ale wracając do rozdziału... jestem ciekawa jego reakcji, jak słuchał tego apelu. Chyba mam do niego za duży sentyment w tej chwili jako członek R5fam.
    Dalej. Przyznam się, że nie pamiętałam Shannon z poprzednich rozdziałów. W ogóle ona coś ukrywa. To z tym telefonem... Po przeanalizowaniu i przeczytaniu nagrania, dochodzę do wniosku, że po tym, jak Cathy znalazła jej telefon przed tymi schodami, nie powinna iść na górę. Skoro dziewczyny zwiały, bo ktoś tam był, to raczej zwiały na zewnątrz, a nie wgłąb domu. Zresztą, tam musiała być ta sama osoba, którą „spotkała” Catherine. Tylko kto? Hmmm... dobra, poczekam na rozwój wydarzeń. Jestem leniwa, nie chce mi się. :P
    No dobra, Cathie spadła. I co dalej?... Rozdział 9, proszę państwa.

    To idziemy dalej z tym koksem.

    Wiesz co? Nie wiem, jak ty to robisz, że po każdym rozdziale czuję niedosyt. Uwielbiam czytać opowiadania z atmosferą tajemnicy, a twoje właśnie do takich należy. Mogę kilka, a może i kilkanaście razy czytać ten sam rozdział, a i tak jest tak samo interesujący, jak wcześniej. Jak ty to robisz? Jak to śpiewała Sarsa – naucz mnie, naucz mnieee. :')

    CDN.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciąg dalszy~

      Kurczę, ten gość w tym domu jest niepokojący. W ogóle tutaj broń, tu jakieś łańcuchy... dzieje się. Huh, niestety wyobraziłam sobie rozcięte ramię Catherine i cóż... auć. Mimo tego, że i tak za bardzo tego nie czuła, bo jednak adrenalina robi swoje... cóż. Auć.
      Swoją drogą, to jestem ciekawa, czy ten tajemniczy ktoś widział Catherinę przez okno, kiedy wychodziła... Zaraz, on ją widział wcześniej. Może to Brad?
      Kurczę, wchodzimy na drogę jakichś gangów i mafii, bo ta broń... Hmm, podoba mi się. Lubię to.
      Lecimy dalej.
      Może trochę oschła, ale w gruncie rzeczy urocza była ta rozmowa Cathie i Rossa. „Zawsze będę się o ciebie troszczył” ... To w sumie pokazuje, jakie jednak są między nimi relacje. Może olewali się od iluś tam lat, ich odnowienie znajomości też nie do końca pomyślnie przebiegło, ale jednak w razie czego mogą na siebie liczyć.
      Hmm, dlaczego Cara w żadnym wypadku nie wdała się w swojego ojca? I w ogóle wow, że tak szybko to wszystko przebiegło. Jestem trochę nieprzyzwyczajona do amerykańskich realiów w szpitalach. W Polsce jest zupełnie inna bajka... a może raczej horror.

      Jak można być uczulonym na kakao? Wyrazy współczucia, Cathie.

      „Telefon Shannon musiał być skradziony i wykorzystany, by zaprowadzić mnie prosto w pułapkę – nie widziałam innego wytłumaczenia, skoro blondynka rzekomo „zgubiła” go wczoraj i od tamtego czasu nie miała do niego dostępu.” Jesteś naiwna, Catherine. Może po prostu twoja przyjaciółka jest współodpowiedzialna za to zamieszanie?... Kurczę, już tyle się dziele, a to dopiero początek. Boję się kogokolwiek obstawiać, bo jeszcze wysoczysz, Nessy, z kolejną zagadką. Wtedy będę w totalnej kropce.
      Co nie znaczy, że masz jej nie dodawać. Lubię zagadki. CCCCCC:

      Fajnie pokazałaś to, że Catherine straciła zaufanie do swojej matki, nazywając ją w myślach po imieniu. Daje radę dziewczyna, nie ma słabej psychiki :)

      Okej, skończyłam już dziewiątkę, teraz czas na rozdział 10, czyli feralne spotkanie po imprezie. ^^
      Nie wiem czemu, ale za każdym razem wyobrażam sobie Brada jako jakiegoś wysokiego i barczystego mężczyznę, tymczasem on jest... no, nie oszukujmy się – jego rzeczywisty wygląd zupełnie odbiega od tej idei. Mam wrażenie, że ten „twój” jest fajniejszy.
      He he he.

      W ogóle co za spotkanie! Efektowe i w klasycznym stylu „na oblanie napojem”. Ale zaraz, Brad! To nie tak miało być. Miałeś teraz zagryźć wargę, powiedzieć że nic się nie stało i że chcesz uciec z Cathie. No dalej, rusz się! A nie się szyderczo patrzysz...
      Kurde.
      Taki Brad też jest fajny.
      Ech...

      CDN.

      Usuń
    2. ciąg dalszy again~

      Okej, idźmy dalej. Collin, co ty robisz w damskiej toalecie? Weź idź być wkurzającym gdzieś indziej. Albo powiedz coś ciekawego, wprowadź trochę tajemnicy. Wtedy Ci wybaczę. :')

      Szkoda, że Brad nie wzbudza niegatywnych uczuć, na przykład strachu, u tej nauczycielki. Serio, to byłoby fajne. Taki gość, którego się wszyscy boją. ( ͡° ͜ʖ ͡°) ( ͡° ͜ʖ ͡°) ( ͡° ͜ʖ ͡°) W ogóle mam wrażenie, że Brad należy do tych niewinnych, co bez swojej zgody zostali wpakowani w zamieszanie. Przez te wszystkie przejścia stał się rzeczywiście wredny, za jakiego go uważali ludzie, i dlatego bawi się strachem Cathie. Tak prywatnie Ci powiem, że wolę czytać o kłótniach głównych bohaterów niż o ich szczęśliwych związkach itd. Chyba jestem sadystką. Chyba na pewno.

      ( ͡° ͜ʖ ͡°)

      Kelsey jest naiwna, szkoda trochę. Mam wrażenie, że Seth musi się jej podobać, skoro widzi w nim same tylko pozytywy, no, ewentualnie chce się przypodobać arystokratom. Dalej nie rozumiem, co Ross w nich widzi.

      Fajnie, że Cathie będzie się teraz często widywać z Bradem. W ogóle to wymyśliłam nazwę ich paringu – Bradherine. Genialne, prawda? Oficjalnie zostaję ich pierwszą shipperką, trutututututut!

      Ogólnie... co ja mogę powiedzieć? Zakochałam się w tym opowiadaniu od prologu. Piszesz naprawdę dobrze, chociaż czasem dziwnie jest ustawiony szyk zdań. Rozumiem, studia wysysają chęci, a nieraz i kreatywność, ale ty się chyba dobrze przed tym bronisz. Naprawdę miło się czyta to opowiadanie i aż szkoda, że nie jest ono zbyt znane. Od czasu do czasu podrzucę komuś link do niego, co ty na to? ;)

      Okej, kończę już. Powodzenia we wrześniu! :)

      Pozdrawiam, Yeaew aka @ratliffssoldier
      z R5ff.blogspot.com

      Usuń