sobota, 11 lipca 2015

08. I think I might've kissed someone



Następny poranek okazał się być bardziej okrutny niż jakikolwiek inny poranek, którego miałam zaszczyt doświadczyć w swoim krótkim życiu. Rozchyliłam lekko jedną powiekę, gdy budzik brutalnie wyrwał mnie ze snu, i zza kurtyny włosów zerknęłam na rozświetlony promieniami słońca pokój.
To bolało. Bolało, jak cholera.
Była szósta trzydzieści, błagałam o dodatkowe pół godziny snu. Gdybym z powrotem zamknęła oczy, zapewne niebawem odpłynęłabym w niebyt. Było mi daleko do wypoczętego stanu, którego wymagała szkoła. Każdy może się domyśleć, że nie chodziło tylko o niewyspanie. W końcu parę godzin temu wróciłam z najhuczniejszej imprezy wakacji – z osiemnastki mojego przyjaciela, Rossa. Powiadają, że żyje się tylko raz i trzeba korzystać do oporu z szans na dobrą zabawę – czy to znaczy, że wracanie z imprezy prosto do szkolnej ławki było czymś normalnym?
Cholera jasna, to dzisiaj, zaklęłam w myślach. Dzisiaj zaczynał się mój ostatni rok w liceum w Avondale.
Niechętnie odkopałam się spod kołdry, wiedząc, że ten dzień będzie okrutny. Nie miałam na myśli tylko tego, że zaczyna się szkoła i przyjdzie mi powrócić do dawnej rutyny, do nauki trygonometrii, udowadniania oczywistych twierdzeń, czy do analizy znienawidzonych lektur na angielskim. Jak miałam robić to wszystko mając za sobą tylko cztery godziny snu, odczuwając zwalający z nóg ból głowy?
Gdy przypomniałam sobie, co zdarzyło się poprzedniej nocy – widziałam to wszystko jak przez mgłę, ale jednak pamiętałam – miałam ochotę uderzyć się w swój głupi, pijany łeb.
Serio, Catherine.
Nie mogłam uwierzyć, że pocałowałam Brada. Na samą myśl o tym, moim ciałem zatrzęsły nieprzyjemne dreszcze. Nie byłam przecież jedną z tych dziewczyn, która dla rozrywki szuka sobie chłopaka na jedną noc. Nie bawiły mnie takie znajomości. Byłam jedną z tych, które czekały na księcia z bajki, który może będzie nieco odbiegał od ich wymagań, ale będzie je kochał. Będzie z nimi blisko.
Mój książę z bajki nawalił już dawno. Ross Lynch nie miał najmniejszej ochoty nim być, odrzucił tę rolę już jakiś czas temu, a moje ogłupiałe, zdesperowane serce najwyraźniej dopiero teraz się zorientowało.
Nie mogłam mieć Rossa, więc dlaczego nie rzucić się na Brada, skoro był pod ręką?
To mógł być jeden ze schematów, którym podążał mój umysł wczoraj.
Weszłam pod prysznic licząc, że zmyję z siebie wstyd i upokorzenie po całowaniu się z chłopakiem, którego znałam zaledwie parę godzin. Stojąc pod strumieniem gorącej wody, zastanawiałam się nad tym, co się ze mną stało przez ostatnie lata. Nad tym, dlaczego robiłam to, co kiedyś mnie odrzucało. Nikt nie znał na pytanie odpowiedzi, a na pewno nie ja.


Gdy tylko przekroczyłam próg mojego liceum, przypomniało mi się, dlaczego nie chciałam tam wracać. Wszystko, co działo się w ciągu roku szkolnego, nie miało zbyt wielkiego znaczenia dla mnie w świetle ostatnich wydarzeń. W ciągu kilku minionych tygodni mój świat kręcił się dookoła kilku tajemniczych osób. Nagle doszło do mnie, że musiałam odsunąć to wszystko na bok i zmierzyć się z typowymi problemami każdej licealistki.
Robiło mi się niedobrze. Matematyka i dobór butów do sukienki nie miały dla mnie żadnego znaczenia w tym momencie – dla ludzi, których teraz obserwowałam, takie sprawy były ich całym światem.
Pierwszym, co czekało mnie tego dnia był apel, upamiętniający pożar u Lynchów. Nie pytajcie mnie, co o tym sądzę, druga rocznica tego wydarzenia minęła wczoraj i miałam wrażenie, że każdy, kto kogoś stracił tamtego dnia wolał oddawać hołd pochłoniętym przez ogień w każdy inny sposób. Osobiście wolałam cierpieć w milczeniu, ale kto by się tym przejmował. Wydawało mi się, że w zeszłym roku to miało trochę więcej sensu.
Więc udałam się posłusznie do sali gimnastycznej, trzymając mojego przyjaciela Collina za ramię. I wtedy wszyscy zwrócili swoje ciekawskie spojrzenia w moją stronę. Nie mogłam powstrzymać tego okropnego uczucia, byłam niczym bezbronna owieczka, uwieszona na ramieniu Collina.
Gapili się, bo odwaliłam niezłą szopkę wczoraj na urodzinach?
Przed oczami wyświetlił mi się niespójny ciąg wspomnień – niezgrabny taniec, moje włosy wszędzie na mojej twarzy, zdychający na metalowym krzesełku Ross, który nie wytrzymuje do końca, Tris podnoszący mnie w górę, kręcący się wokół własnej osi, następnie leżę na nim na podłodze, gdyż jego równowaga zawiodła. Potem przytulam Estelle, która z kolei wisi na Collinie, który rozmawia z ledwie przytomną Carą, potem trzymam za rękę Brada. A potem Lucy krzyczy.
Wzdrygnęłam się ze zniesmaczenia.
Na jedną noc wszyscy bawili się razem, bogate dzieciaki i my – nieliczni znajomi Rossa, bez rodziców z zarządów wielkich korporacji w Chicago. Kiedyś mieliśmy ich za królów świata – my szare myszki. Ale… czy istnieje tak naprawdę różnica? Tym bardziej, że oni też dostali od życia, dzisiejszy dzień – ten nieszczęsny apel między innymi – przypominał o tym każdemu z nas.
Dyrektor wygłosił swoje długie, ckliwe przemówienie, wymieniając w nim nazwiska ludzi, którzy zginęli w pożarze, następnie nastało kilka minut ciszy.
Atmosfera wcale nie była spokojna i pełna szacunku. Twarze wszystkich były wymęczone żalem, bólem i tęsknotą. Może to ja byłam gówniarą, która nie potrafiła oddać hołdu zmarłym, ale nie potrafiłam uznać apelu za dobrą rzecz. To było bolesne. Po prostu.
Próbowałam skupić się na tym, co mówił dyrektor, ale moje myśli błądziły gdzieś w mojej pamięci. Kątem oka zerkałam w stronę Rossa i jego znajomych – był z nim Seth, Cara, Estelle, Archie i cała reszta poza Lucy. Nie powinnam być zdziwiona. Po jej wczorajszym wybuchu dziewczyna nie mogła otrząsnąć się z histerii. Nie byłam tą, którą jechała z nią do domu, Riker był, ale widziałam jak szarpała się. Słyszałam, jak krzyczała, że widziała Vanessę. Martwiłam się o nią. Moja przyjaciółka zaczynała widzieć zmarłych.
Lucy mogła mieć halucynacje. Mogła być pod wpływem narkotyków, dopalaczy… nieistotne. Bardziej martwiło mnie to, kto pojawił się na tych urodzinach naprawdę. Dwójka ludzi w granatowych kapturach. Nie zareagowałam, ponieważ byłam zajęta czym innym – wiadomo, czym – ale nawet wtedy odczułam swego rodzaju niepokój. Taki ubiór na imprezach był niespotykany. A pojawili się chwilę zanim Lucy krzyczała. Wystraszyli ją. Ale czy o to im chodziło?
The Vamps także byli nieobecni – nie, żebym się rozglądała za nimi, o nie. Mało tego, cieszyłam się, że nie musiałam ich oglądać po tym, co się działo wczoraj i że oni nie musieli mnie widzieć dzisiaj w niezbyt dobrym wydaniu.
Musiałam przyznać się przed sobą – i przekazać tę wiedzę dalej – jednonocne przygody są do bani. Nie czułam się wyzwoloną kobietą, jedyne, co czułam to wszechogarniający wstyd. On nie mógł zaspokoić mojej potrzeby, jednak odrzucenie przez Rossa sprawiło, że byłam zdesperowana, by ktoś zwrócił na mnie uwagę. I oczywiście, dostałam ją na kilka godzin, a to kim był Brad Simpson dało mi zastrzyk pewności siebie. Byłam zadowolona z siebie i jednocześnie zdumiona, że trafiłam na tak pociągającego chłopaka.
Ale dzisiaj to wszystko rozpłynęło się w powietrzu. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że stałam się jeszcze bardziej wrażliwa niż przedtem. Byłam znowu szara, pragnęłam ukryć się w tłumie przeciętnych ludzi, bo sama nie byłam nikim więcej.
Gdy to wszystko się skończyło i nadszedł czas, by wrócić na lekcje. Zdałam sobie sprawę, że ściskam ramię Collina zbyt mocno.
- Dziołcha, nie mogę się ruszyć. – odezwał się do mnie.
Otrząsnęłam się z zamyślenia i posłusznie puściłam jego ramię, wkładając ręce do kieszeni mojej bluzy.
- Co się z tobą dzieje dzisiaj? – spytał, pozornie mając to gdzieś. Ale wiedziałam, że jest ciekawy. Był zawsze ciekawy wszystkiego.
- Nic się nie dzieje.
Dzieje się wszystko i nic. Zbyt dużo się dzieje w mojej głowie i może dlatego chciałam, żeby wreszcie coś się zadziało na zewnątrz. Potrzebuje jakiejś kartkówki, albo czterdziestki zadań z planimetrii…
Collin zignorował moją odpowiedź.
- Przecież bawiłaś się dobrze wczoraj, więc co to za mina.
- Ta. – mruknęłam. – dopóki komuś nie odbiła szajba. – jęknęłam nękana wyrzutami sumienia.
- No tak, to było przerażające, gdy zaczęła krzyczeć. Biedna.
Miałam na myśli siebie, ale nie chciałam go wyprowadzać z błędu. Nie miałam zamiaru opowiadać kumplowi o tym, co się działo – zresztą byłam przekonana, że większość sam obejrzał ze swoim krzywym uśmieszkiem wymalowanym na bladej twarzy.
- Czemu jej współczujesz? Sama jest winna sobie. Pewnie wzięła trochę za dużo… czegoś. – zwolniłam swoją gniewną wypowiedź.
- Dlaczego ty nie? Jesteś zazdrosna, bo ona kręci z Rossem, a ty nie. Zazdrość, nic więcej.
Auć. Uderzyłam go w czuły punkt, więc odpłacił mi się tym samym. Już wcześniej pokazał, że podoba mu się Lucy.
- Okay, zagalopowałem się.
Collin przeprosił w ten sposób za to, że podniósł głos. Lepszych przeprosin od niego nikt nigdy wcześniej nie uzyskał. Ja też na to nie liczyłam.
Szliśmy szkolnym korytarzem stosunkowo powoli. Ludzie mijali nas, zostawiając za sobą różnego rodzaju spojrzenia. Niektórzy patrzyli na mnie przyjaźnie, inni wrogo. Ludzie rozpoznawali nas ze wczorajszego dnia. Niektórzy nawet mówili cześć. Musiałam przyznać, że to było bardzo niezręczne, bo nie rozpoznawałam większości.
- Wow, mówią ci cześć. Jesteś już kimś, Cath. – zaszydził.
Otworzyłam szeroko oczy. To był kolejny pocisk z jego strony. Jakby ten dzień nie był wystarczająco beznadziejny.
- Co masz na myśli? Słucham!
Wyszczerzył zęby złośliwie. I nieco sarkastycznie, bo wiedziałam, że nie podoba mu się coś.
- Może ja też się prześpię z lalusiem myślnik kryminalistą. Też wszyscy będą mi się kłaniać.
- Myślisz, że – zacięłam się w tym momencie. Nie mogłam uwierzyć, że tak o mnie pomyślał. - A więc o to chodzi… - westchnęłam, nie mając ochoty o tym rozmawiać. Nie miałam zamiaru mu się tłumaczyć, a na pewno nie teraz, gdy tkwiłam w tym ludzkim mrowisku. Przyspieszyłam swoje kroki, wyprzedzając ludzi, którzy sekundę wcześniej mnie minęli. – Cham z ciebie.
- Możliwe, ty za to jesteś bardzo głupia. Myślisz, że parę buziaków i oswoisz sobie go. Wy kobiety lecicie na takie pierdoły jak on. Słyszałaś, kim jest i co robił w przeszłości, więc gdybyś była mądra to wiedziałabyś, że skurwysyn nie skończy się dla ciebie dobrze.
Skrzywiłam się, słysząc te wyzwiska. Miałam ochotę mu przyłożyć i, cholera jasna, zrobiłabym to, gdybyśmy byli sami. Po prostu stał tutaj i oskarżał mnie o brak myślenia. Nie pozwalałam sobie na taką zniewagę.
- Kim ty jesteś, żeby mówić mi co jest dla mnie dobre?! Nie masz zielonego pojęcia o mnie ani o Bradzie.
Nie miałam pojęcia, czemu powiedziałam to na głos. Szybko zakryłam usta, jakbym chciała zatrzymać swoje słowa w środku, ale było o wiele za późno na to. Przekonałam się, że nie broniłam siebie, broniłam też jego. Dlaczego to robiłam?
Nie chodziło tylko o to, że się całowaliśmy. Brad Simpson uratował mnie – wyrwał mnie z rąk obrzydliwego Setha. Zawdzięczałam mu tak wiele, ale Collin nie mógł tego zrozumieć. Wiedziałam, że prędzej czy później powiem mu wszystko, ale chciałam oszczędzić sobie upokorzenia po wczorajszym dniu. Oprócz tego rozmawiałam z Bradem Simpsonem. Ta krótka szczera wymiana zdań była dłuższa niż z kimkolwiek innym, kto rozpuszczał o nim plotki. Wydawał się być… dobry, więc dlaczego wszyscy uważali go za złego?
 Nie mogłam znieść tego, że to Collin mówił o nim w ten sposób, gdy nie znał go. Ale mimo to, czy ja mogłam twierdzić, że znałam go? Krótkie zbliżenie nie dawało mi tego prawa.
 W ten sposób dawałam mu szansę na wygranie tej potyczki słownej, bo ja też go nie znałam.
- A ty? – Zawołał, wykorzystując swoją szansę. Z jego tonu głosu wywnioskowałam, że nie chodziło mu tylko o zniszczenie mojej logiki. Miał na myśli, co innego. To było ostrzeżenie.
Czułam się pokonana przez własną podświadomość. Dlaczego to powiedziałam? Dlaczego nie zgadzam się z tym, że jest niebezpieczny dla mnie, chociaż przeszłe wydarzenia mówią mi, że tak ma być? Nie bałam się w ogóle, bardziej byłam zawstydzona niż wystraszona.
Nie opowiedziałam Collinowi wszystkiego. Nic mu nie powiedziałam, ale to nic nie zmieniało. Brad Simpson nadal był na liście podejrzanych o wiele spraw.
Miał rację, a przynajmniej po części, pomimo tego, że to nie końca zgadzało się z wrażeniem, które ja odniosłam.
- Zdziwisz się do czego może być zdolny.


Nie potrafiłam przestać myśleć o tym, co Collin powiedział. To zdanie odbijało mi się od ścian mojej pustej głowy cały dzień, nie pozostawało miejsca na nic innego. Nie byłam zdolna do czegokolwiek, na lekcjach siedziałam wsparta na łokciach, rozciągając sobie skórę na policzkach. Słowa nauczycieli nie trafiały do mnie, więc nie obeszło się bez kilku pouczeń. To nie był najlepszy start ostatniego roku.
Miałam wrażenie, że Reed miał coś konkretnego na myśli, coś jeszcze się stało, czego nie byłam świadkiem. To coś dotyczyło Brada i mogło postawić mnie w niebezpiecznej sytuacji. Byłam cholernie ciekawa, czy mam rację.



 Cześć, kochanie! Twój telefon był wyłączony cały dzień, więc proszę cię bardzo, odzwoń, gdy tylko będziesz mogła, mam plan, jak możemy się rozerwać! Całuski.

To była wiadomość głosowa od Shannon. Zupełnie zapomniałam o mojej przyjaciółce. Nie było jej na lekcjach, ani na apelu, a mój telefon nie był ruszany od szóstej rano, gdy wyłączyłam budzik.
Miałam jeszcze dwie wiadomości do odsłuchania, jedna była od mojej mamy – sama świadomość tego sprawiła, że dostałam gęsiej skórki. Nadal nie byłyśmy w najlepszych stosunkach. Z dwojga złego wolałam wysłuchać wiadomości głosowej niż naprawdę rozmawiać z Cassandrą. Urządzenie elektroniczne nie mogło mi zaszkodzić, mogło?
Powiedziała, bym wracała prosto do domu, bo miałyśmy do porozmawiania. Brzmiała dość groźnie i poważnie, ale kiedy tak nie brzmi?
Trzecia wiadomość była od nieznanego numeru, nagrana piętnaście minut temu.
Bez wahania – i bez najmniejszych obaw – postanowiłam odsłuchać ją.
Na początku wydawało mi się, że to jakaś pomyłka. Z głośnego szumu nie wyłaniał się żaden konkretny głos, żadna wiadomość – tylko głośne chichoty nieznanych mi osób. Pijane krzyki i głośne stukanie obcasami. Jeden głos przypominał mi kogoś. Był uroczy i wysoki, a wypowiedź była przeplatana przesłodzonymi pieszczotliwymi zwrotami dobrze mi znanymi.
To była Shannon, aczkolwiek to nie jej numer nagrał tę wiadomość.
Dlaczego była pijana? Czyżby poniosła ją impreza i postanowiła zostać drugi dzień ze znajomymi?
Przypomniałam sobie, że Shannon nie powinna pić. W ogóle.
Zaczynałam się martwić. Różne scenariusze przychodziły mi do głowy. Może ktoś dzwonił po pomoc. Mogłam wyobrazić sobie. Ostatnim razem, gdy piła, wylądowała w szpitalu. Na tydzień.
„Jeezu, a co to? – Wygląda, jakby tornado przeszło tędy. – To się paliło, gupku!! – Co za bezmózgi – Założę się, że nie wejdziecie do środka”
Słuchałam dalej pijanego bełkotu koleżanek Shannon, próbując ocenić, co tam się stało i czy konieczna była moja interwencja. Niektóre momenty sprawiały, że unosiłam brwi z niedowierzaniem, ale potem przypomniało mi się, że ja wczoraj nie byłam lepsza.
„To idź jak taka mądra! – Nie masz jaj! To znaczy, jajników, no. – Chcę zdjęcie na schodach! – Nie wygląda bezpiecznie, Shannon. – O mój Boże, ktoś tu jest!”
I wtedy zaczęły krzyczeć, co sprawiło, że sama podskoczyłam po drugiej stronie linii, a serce zaczęło mi bić szybciej. Następnie wiadomość zamieniła się w nieprzyjemny skrzeczący szum i nagle wszystko ucichło. Koniec.
Dobrze wiedziałam, gdzie dziewczyny znajdowały się. W historii Avondale miał miejsce tylko jeden tragiczny pożar, a na terenie dzielnicy tylko stał tylko jeden wielki zrujnowany dom, do którego na marginesie znałam drogę lepiej niż do własnego. Wolałam nie wiedzieć, co moja pijana przyjaciółka robiła przy nim. To miejsce w chwili obecnej było tym, gdzie rozgrywały się wszystkie moje koszmary nocne.
Musiałam tam się znaleźć. I to jak najszybciej. Może jeszcze zdążę.
Mamo, będziesz musiała mi wybaczyć.
Wyszłam ze szkoły, przepychając się pomiędzy ludźmi. Niezbyt obchodzili mnie oni teraz.
- Cholera. – zaklęłam, gdy zobaczyłam, że zbiera się na ulewę. Zazwyczaj miałam do dyspozycji samochód w takie dni, ale dzisiaj nie wsiadłam za kierownicę – nie mogłam tego zrobić, z wiadomych powodów, za które nienawidziłam siebie w tym momencie.
Nie pozostawało mi inne wyjście niż iść piechotą. Więc pobiegłam.
Nigdy nie byłam sportowcem, wręcz przeciwnie – nienawidziłam wfu, nienawidziłam mojego szybko męczącego się ciała i tego, że moja skóra robiła się czerwona po kilku minutach wysiłku. Już jako dziecko należałam do tych małych niezdar, które trzeba było mocno trzymać za rączkę, żeby przypadkiem nie zdarły sobie twarzy na betonie. Dlatego teraz, wybierając numer do Shannon, dyszałam ciężko do telefonu niczym astmatyk, błagając aby odebrała.
Ale nie odebrała. Nie uzyskałam połączenia, tylko od razu włączyła się sekretarka. To nie wyglądało za dobrze.
 Shannon, proszę, nie zrób nic głupiego, pomyślałam. Moje mięśnie bolały, jakby moje ciało znajdowało się w płomieniach. Ale nie było mi gorąco, gdyż deszcz zaczynał padać coraz mocniej.
Dotarłam do domu Lynchów – znajdował się na obrzeżach miasta, dalej znajdował się sam las. Nie byłam tutaj od czasu pożaru, ale budynek nie wyglądał lepiej niż ostatnim razem. Ściany były usmarowane sadzą – o ile w ogóle stały, bo sporo leżało obok ruiny w postaci kawałków cegieł i innych materiałów budowlanych. Główne wejście było w całości i wyglądało całkiem bezpiecznie. Ale nie chciałam wchodzić do środka, o nie.
- Shannon? – zawołałam łamiącym się głosem, gdyż to miejsce budziło we mnie grozę.
Nikt nie odpowiedział.
Wyglądało na to, że jednak muszę, pomimo tego, że wszystko krzyczało we mnie, że to się źle skończy, tak jak mogło się źle skończyć dla Shannon i jej koleżanek. Nie chciałam znaleźć jej martwego ciała w stercie gruzu, nie chciałam także, by ktoś znalazł moje w podobnej.
Przełknęłam głośno ślinę. – Shannon, jeśli mnie słyszysz, wyjdź na zewnątrz, to niebezpieczne.
Co jeśli już ich tu nie ma? Dostałam wiadomość piętnaście minut temu, może już dawno wyniosły się stąd?, pomyślałam stojąc w progu, patrząc na zniszczone wnętrze. Całą sobą broniłam się przed zrobieniem kroku na przód. Broniłam się, aż zauważyłam mały, prostokątny przedmiot przy schodach na górę.
To był iPhone należący do Shannon. Był w zielono-białym etui w zygzaki, dlatego miałam pewność, że to jej. Ekran był pęknięty, niektóre kawałki poodpadały.
Rozejrzałam się dookoła. Stojąc w środku, wnętrze wydawało się jeszcze bardziej upiorne. Do środka wpadały kropelki deszczu, przez dziury w budowli, okna były wybite, ze ścian poodpadał tynk, a podłoga przypominała ser szwajcarski. Zapach tego wszystkiego już zawsze będzie kojarzył mi się ze śmiercią. Wszystko pachniało niczym innym tylko śmiercią.
Uważnie stawiałam kolejne kroki, mając nadzieje, żeby nie stracić gruntu pod nogami. Udałam się do salonu – śladu po Shannon nie było. Zauważyłam duży stół, przy którym Lynchowie zazwyczaj jedli obiad. Przy którym ja też kiedyś jadałam obiady z nimi. Chciało mi się płakać widząc, co zostało z tego miejsca.
Nagle usłyszałam czyjś ruch – przypominało mi to jeden ciężki krok. Zaalarmowana, odwróciłam się i rozejrzałam się dookoła.
- Shannon, to ty?
Zaczęłam zmierzać w przeciwnym kierunku – do dawnego biurka wujka Marka. Gdy podłoga pode mną zaskrzypiała, pomyślałam, że czas się stąd wynosić. Ale coś na półce przykuło moją uwagę.
To byłam ja – zdjęcie moje, Rossa, Lucy, jej siostry Vanessy i Cary Porter – nie mam pojęcia, co ostatnia tu robiła. To były trzynaste urodziny Rossa. Spojrzałam na swoją dziecięcą roześmianą twarz, w tle było widać Johna Marshalla i jego żonę Sophię, którzy rozmawiali z rodzicami Cary. Nie miałam pojęcia, że te dwie rodziny się znały a co dopiero przyjaźniły. Wsunęłam ramkę do torebki i zaczęłam rozglądać się po biurze.
Usłyszałam, jak ktoś gwałtownie przebiegł po salonie, gwałtownie zrobiłam dwa kroki do tyłu, czując jak moje serce przyspiesza ze strachu, bo wiedziałam, że to nie była Shannon. I wtedy krzyknęłam, bo właśnie spadałam w dół razem z podłogą i wszystkim, co się na niej znajdowało.





Witam wszystkich <3
Wreszcie skończyłam, uwierzcie lub nie, ale od czasu do czasu w roku szkolnym zaglądałam tutaj, pisałam opowiadanie fragmentami i nareszcie złożyłam niektóre z nich w zgrabny, nie za długi rozdział.
Ale najpierw muszę was wszystkich przeprosić za to, że nie powiedziałam nic, nie zawiesiłam, tylko porzuciłam opowiadanie ;/. Przeceniłam swoje możliwości. Nie jestem w stanie pisać i studiować jednocześnie. Byłam przekonana, że już nigdy do niego nie wrócę - rok szkolny nie pozwalał mi na pisanie. Ale powiedzmy, że już mam wakacje i postanowiłam dokończyć Are You Mine.
Przepraszam tych, których zawiodłam. Czuje się okropnie z tym i zdaję sobie sprawę, że możecie już nie mieć do mnie zaufania.
Na koniec pragnę z góry przeprosić za wszystkie błędy stylistyczne, językowe i inne. Czuję się analfabetką, bo nie mam żadnego przedmiotu humanistycznego na studiach i jedyne, co piszę to te opowiadania. Które tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie umiem mówić ciężkim językiem jakim jest polski ;_;.
Nessy,


4 komentarze:

  1. Przeczytałam, lecę dalej. Muszę nadrobić braki.

    NESSY, WRÓCIŁAŚ! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Wróciłaś! Ja też tu czasem wpadałam z nadzieją że będzie nowy rozdział! Opłacało się :)
    Jestem bardzo szczęśliwa! To opowiadanie będzie przeze mnie świetnie i długo wspominane!

    OdpowiedzUsuń
  3. Od dawna nie zaglądałam tu, ale coś mnie podkusiło by w końcu to zrobić.. Na szczęście! Strasznie się cieszę, że wróciłaś! Jedno nie daje mi spokoju... A właściwie to dwie rzeczy. Uno. Kiedy będziesz kontynuować R U Mine? ? Due. Dlaczego w takim momencie zakończyłaś, gdy podłoga się zawaliła a ona poleciała razem z nią?! Dlaczego nie wiemy z jakiego telefonu dzwoniła Shannon? Kto był w tym domu?! I najważniejsze! Co jest z Bradem a Cathe?! ups.. Miało być due a wyszło cinque.. Mi dispiace <3 Ti amo bella ! <3 Do następnego ;) mam nadzieję... :D

    OdpowiedzUsuń
  4. "Nie mogłam uwierzyć, że pocałowałam Brada. Na samą myśl o tym, moim ciałem zatrzęsły nieprzyjemne dreszcze. Nie byłam przecież jedną z tych dziewczyn, która dla rozrywki szuka sobie chłopaka na jedną noc. Nie bawiły mnie takie znajomości. Byłam jedną z tych, które czekały na księcia z bajki, który może będzie nieco odbiegał od ich wymagań, ale będzie je kochał. Będzie z nimi blisko.
    Mój książę z bajki nawalił już dawno. Ross Lynch nie miał najmniejszej ochoty nim być, odrzucił tę rolę już jakiś czas temu, a moje ogłupiałe, zdesperowane serce najwyraźniej dopiero teraz się zorientowało.
    Nie mogłam mieć Rossa, więc dlaczego nie rzucić się na Brada, skoro był pod ręką?
    To mógł być jeden ze schematów, którym podążał mój umysł wczoraj.
    Weszłam pod prysznic licząc, że zmyję z siebie wstyd i upokorzenie po całowaniu się z chłopakiem, którego znałam zaledwie parę godzin. Stojąc pod strumieniem gorącej wody, zastanawiałam się nad tym, co się ze mną stało przez ostatnie lata. Nad tym, dlaczego robiłam to, co kiedyś mnie odrzucało. Nikt nie znał na pytanie odpowiedzi, a na pewno nie ja."...

    OdpowiedzUsuń