Następny
poranek okazał się być bardziej okrutny niż jakikolwiek inny poranek, którego
miałam zaszczyt doświadczyć w swoim krótkim życiu. Rozchyliłam lekko jedną
powiekę, gdy budzik brutalnie wyrwał mnie ze snu, i zza kurtyny włosów
zerknęłam na rozświetlony promieniami słońca pokój.
To
bolało. Bolało, jak cholera.
Była
szósta trzydzieści, błagałam o dodatkowe pół godziny snu. Gdybym z powrotem
zamknęła oczy, zapewne niebawem odpłynęłabym w niebyt. Było mi daleko do
wypoczętego stanu, którego wymagała szkoła. Każdy może się domyśleć, że nie
chodziło tylko o niewyspanie. W końcu parę godzin temu wróciłam z
najhuczniejszej imprezy wakacji – z osiemnastki mojego przyjaciela, Rossa.
Powiadają, że żyje się tylko raz i trzeba korzystać do oporu z szans na dobrą
zabawę – czy to znaczy, że wracanie z imprezy prosto do szkolnej ławki było
czymś normalnym?
Cholera jasna, to dzisiaj,
zaklęłam w myślach. Dzisiaj zaczynał się mój ostatni rok w liceum w Avondale.
Niechętnie
odkopałam się spod kołdry, wiedząc, że ten dzień będzie okrutny. Nie miałam na
myśli tylko tego, że zaczyna się szkoła i przyjdzie mi powrócić do dawnej
rutyny, do nauki trygonometrii, udowadniania oczywistych twierdzeń, czy do
analizy znienawidzonych lektur na angielskim. Jak miałam robić to wszystko
mając za sobą tylko cztery godziny snu, odczuwając zwalający z nóg ból głowy?
Gdy
przypomniałam sobie, co zdarzyło się poprzedniej nocy – widziałam to wszystko
jak przez mgłę, ale jednak pamiętałam – miałam ochotę uderzyć się w swój głupi,
pijany łeb.
Serio, Catherine.
Nie
mogłam uwierzyć, że pocałowałam Brada. Na samą myśl o tym, moim ciałem
zatrzęsły nieprzyjemne dreszcze. Nie byłam przecież jedną z tych dziewczyn,
która dla rozrywki szuka sobie chłopaka na jedną noc. Nie bawiły mnie takie
znajomości. Byłam jedną z tych, które czekały na księcia z bajki, który może
będzie nieco odbiegał od ich wymagań, ale będzie je kochał. Będzie z nimi
blisko.
Mój
książę z bajki nawalił już dawno. Ross Lynch nie miał najmniejszej ochoty nim
być, odrzucił tę rolę już jakiś czas temu, a moje ogłupiałe, zdesperowane serce
najwyraźniej dopiero teraz się zorientowało.
Nie mogłam mieć Rossa, więc dlaczego
nie rzucić się na Brada, skoro był pod ręką?
To
mógł być jeden ze schematów, którym podążał mój umysł wczoraj.
Weszłam
pod prysznic licząc, że zmyję z siebie wstyd i upokorzenie po całowaniu się z
chłopakiem, którego znałam zaledwie parę godzin. Stojąc pod strumieniem gorącej
wody, zastanawiałam się nad tym, co się ze mną stało przez ostatnie lata. Nad
tym, dlaczego robiłam to, co kiedyś mnie odrzucało. Nikt nie znał na pytanie
odpowiedzi, a na pewno nie ja.
Gdy
tylko przekroczyłam próg mojego liceum, przypomniało mi się, dlaczego nie
chciałam tam wracać. Wszystko, co działo się w ciągu roku szkolnego, nie miało
zbyt wielkiego znaczenia dla mnie w świetle ostatnich wydarzeń. W ciągu kilku
minionych tygodni mój świat kręcił się dookoła kilku tajemniczych osób. Nagle
doszło do mnie, że musiałam odsunąć to wszystko na bok i zmierzyć się z
typowymi problemami każdej licealistki.
Robiło
mi się niedobrze. Matematyka i dobór butów do sukienki nie miały dla mnie
żadnego znaczenia w tym momencie – dla ludzi, których teraz obserwowałam, takie
sprawy były ich całym światem.
Pierwszym,
co czekało mnie tego dnia był apel, upamiętniający pożar u Lynchów. Nie
pytajcie mnie, co o tym sądzę, druga rocznica tego wydarzenia minęła wczoraj i
miałam wrażenie, że każdy, kto kogoś stracił tamtego dnia wolał oddawać hołd
pochłoniętym przez ogień w każdy inny sposób. Osobiście wolałam cierpieć w
milczeniu, ale kto by się tym przejmował. Wydawało mi się, że w zeszłym roku to
miało trochę więcej sensu.
Więc
udałam się posłusznie do sali gimnastycznej, trzymając mojego przyjaciela
Collina za ramię. I wtedy wszyscy zwrócili swoje ciekawskie spojrzenia w moją
stronę. Nie mogłam powstrzymać tego okropnego uczucia, byłam niczym bezbronna
owieczka, uwieszona na ramieniu Collina.
Gapili
się, bo odwaliłam niezłą szopkę wczoraj na urodzinach?
Przed
oczami wyświetlił mi się niespójny ciąg wspomnień – niezgrabny taniec, moje
włosy wszędzie na mojej twarzy, zdychający na metalowym krzesełku Ross, który
nie wytrzymuje do końca, Tris podnoszący mnie w górę, kręcący się wokół własnej
osi, następnie leżę na nim na podłodze, gdyż jego równowaga zawiodła. Potem
przytulam Estelle, która z kolei wisi na Collinie, który rozmawia z ledwie
przytomną Carą, potem trzymam za rękę Brada. A potem Lucy krzyczy.
Wzdrygnęłam
się ze zniesmaczenia.
Na
jedną noc wszyscy bawili się razem, bogate dzieciaki i my – nieliczni znajomi
Rossa, bez rodziców z zarządów wielkich korporacji w Chicago. Kiedyś mieliśmy
ich za królów świata – my szare myszki. Ale… czy istnieje tak naprawdę różnica?
Tym bardziej, że oni też dostali od życia, dzisiejszy dzień – ten nieszczęsny
apel między innymi – przypominał o tym każdemu z nas.
Dyrektor
wygłosił swoje długie, ckliwe przemówienie, wymieniając w nim nazwiska ludzi,
którzy zginęli w pożarze, następnie nastało kilka minut ciszy.
Atmosfera
wcale nie była spokojna i pełna szacunku. Twarze wszystkich były wymęczone
żalem, bólem i tęsknotą. Może to ja byłam gówniarą, która nie potrafiła oddać
hołdu zmarłym, ale nie potrafiłam uznać apelu za dobrą rzecz. To było bolesne.
Po prostu.
Próbowałam
skupić się na tym, co mówił dyrektor, ale moje myśli błądziły gdzieś w mojej
pamięci. Kątem oka zerkałam w stronę Rossa i jego znajomych – był z nim Seth,
Cara, Estelle, Archie i cała reszta poza Lucy. Nie powinnam być zdziwiona. Po
jej wczorajszym wybuchu dziewczyna nie mogła otrząsnąć się z histerii. Nie
byłam tą, którą jechała z nią do domu, Riker był, ale widziałam jak szarpała
się. Słyszałam, jak krzyczała, że widziała Vanessę. Martwiłam się o nią. Moja
przyjaciółka zaczynała widzieć zmarłych.
Lucy
mogła mieć halucynacje. Mogła być pod wpływem narkotyków, dopalaczy…
nieistotne. Bardziej martwiło mnie to, kto pojawił się na tych urodzinach
naprawdę. Dwójka ludzi w granatowych kapturach. Nie zareagowałam, ponieważ
byłam zajęta czym innym – wiadomo, czym – ale nawet wtedy odczułam swego
rodzaju niepokój. Taki ubiór na imprezach był niespotykany. A pojawili się
chwilę zanim Lucy krzyczała. Wystraszyli ją. Ale czy o to im chodziło?
The
Vamps także byli nieobecni – nie, żebym się rozglądała za nimi, o nie. Mało
tego, cieszyłam się, że nie musiałam ich oglądać po tym, co się działo wczoraj
i że oni nie musieli mnie widzieć dzisiaj w niezbyt dobrym wydaniu.
Musiałam
przyznać się przed sobą – i przekazać tę wiedzę dalej – jednonocne przygody są
do bani. Nie czułam się wyzwoloną kobietą, jedyne, co czułam to
wszechogarniający wstyd. On nie mógł zaspokoić mojej potrzeby, jednak
odrzucenie przez Rossa sprawiło, że byłam zdesperowana, by ktoś zwrócił na mnie
uwagę. I oczywiście, dostałam ją na kilka godzin, a to kim był Brad Simpson
dało mi zastrzyk pewności siebie. Byłam zadowolona z siebie i jednocześnie
zdumiona, że trafiłam na tak pociągającego chłopaka.
Ale
dzisiaj to wszystko rozpłynęło się w powietrzu. Zaryzykowałabym stwierdzeniem,
że stałam się jeszcze bardziej wrażliwa niż przedtem. Byłam znowu szara, pragnęłam ukryć się w tłumie
przeciętnych ludzi, bo sama nie byłam nikim więcej.
Gdy
to wszystko się skończyło i nadszedł czas, by wrócić na lekcje. Zdałam sobie
sprawę, że ściskam ramię Collina zbyt mocno.
-
Dziołcha, nie mogę się ruszyć. – odezwał się do mnie.
Otrząsnęłam
się z zamyślenia i posłusznie puściłam jego ramię, wkładając ręce do kieszeni
mojej bluzy.
-
Co się z tobą dzieje dzisiaj? – spytał, pozornie mając to gdzieś. Ale
wiedziałam, że jest ciekawy. Był zawsze ciekawy wszystkiego.
-
Nic się nie dzieje.
Dzieje się wszystko i nic.
Zbyt dużo się dzieje w mojej głowie i może dlatego chciałam, żeby wreszcie coś
się zadziało na zewnątrz. Potrzebuje jakiejś kartkówki, albo czterdziestki
zadań z planimetrii…
Collin
zignorował moją odpowiedź.
-
Przecież bawiłaś się dobrze wczoraj, więc co to za mina.
-
Ta. – mruknęłam. – dopóki komuś nie odbiła szajba. – jęknęłam nękana wyrzutami
sumienia.
-
No tak, to było przerażające, gdy zaczęła krzyczeć. Biedna.
Miałam
na myśli siebie, ale nie chciałam go wyprowadzać z błędu. Nie miałam zamiaru
opowiadać kumplowi o tym, co się działo – zresztą byłam przekonana, że
większość sam obejrzał ze swoim krzywym uśmieszkiem wymalowanym na bladej
twarzy.
-
Czemu jej współczujesz? Sama jest winna sobie. Pewnie wzięła trochę za dużo…
czegoś. – zwolniłam swoją gniewną wypowiedź.
-
Dlaczego ty nie? Jesteś zazdrosna, bo ona kręci z Rossem, a ty nie. Zazdrość,
nic więcej.
Auć.
Uderzyłam go w czuły punkt, więc odpłacił mi się tym samym. Już wcześniej
pokazał, że podoba mu się Lucy.
-
Okay, zagalopowałem się.
Collin
przeprosił w ten sposób za to, że podniósł głos. Lepszych przeprosin od niego
nikt nigdy wcześniej nie uzyskał. Ja też na to nie liczyłam.
Szliśmy
szkolnym korytarzem stosunkowo powoli. Ludzie mijali nas, zostawiając za sobą
różnego rodzaju spojrzenia. Niektórzy patrzyli na mnie przyjaźnie, inni wrogo.
Ludzie rozpoznawali nas ze wczorajszego dnia. Niektórzy nawet mówili cześć.
Musiałam przyznać, że to było bardzo niezręczne, bo nie rozpoznawałam
większości.
-
Wow, mówią ci cześć. Jesteś już kimś, Cath. – zaszydził.
Otworzyłam
szeroko oczy. To był kolejny pocisk z jego strony. Jakby ten dzień nie był
wystarczająco beznadziejny.
-
Co masz na myśli? Słucham!
Wyszczerzył
zęby złośliwie. I nieco sarkastycznie, bo wiedziałam, że nie podoba mu się coś.
-
Może ja też się prześpię z lalusiem myślnik kryminalistą. Też wszyscy będą mi
się kłaniać.
-
Myślisz, że – zacięłam się w tym momencie. Nie mogłam uwierzyć, że tak o mnie
pomyślał. - A więc o to chodzi… - westchnęłam, nie mając ochoty o tym
rozmawiać. Nie miałam zamiaru mu się tłumaczyć, a na pewno nie teraz, gdy tkwiłam
w tym ludzkim mrowisku. Przyspieszyłam swoje kroki, wyprzedzając ludzi, którzy
sekundę wcześniej mnie minęli. – Cham z ciebie.
-
Możliwe, ty za to jesteś bardzo głupia. Myślisz, że parę buziaków i oswoisz
sobie go. Wy kobiety lecicie na takie pierdoły jak on. Słyszałaś, kim jest i co
robił w przeszłości, więc gdybyś była mądra to wiedziałabyś, że skurwysyn nie
skończy się dla ciebie dobrze.
Skrzywiłam
się, słysząc te wyzwiska. Miałam ochotę mu przyłożyć i, cholera jasna,
zrobiłabym to, gdybyśmy byli sami. Po prostu stał tutaj i oskarżał mnie o brak
myślenia. Nie pozwalałam sobie na taką zniewagę.
-
Kim ty jesteś, żeby mówić mi co jest dla mnie dobre?! Nie masz zielonego
pojęcia o mnie ani o Bradzie.
Nie
miałam pojęcia, czemu powiedziałam to na głos. Szybko zakryłam usta, jakbym
chciała zatrzymać swoje słowa w środku, ale było o wiele za późno na to.
Przekonałam się, że nie broniłam siebie, broniłam też jego. Dlaczego to
robiłam?
Nie
chodziło tylko o to, że się całowaliśmy. Brad Simpson uratował mnie – wyrwał
mnie z rąk obrzydliwego Setha. Zawdzięczałam mu tak wiele, ale Collin nie mógł
tego zrozumieć. Wiedziałam, że prędzej czy później powiem mu wszystko, ale
chciałam oszczędzić sobie upokorzenia po wczorajszym dniu. Oprócz tego
rozmawiałam z Bradem Simpsonem. Ta krótka szczera wymiana zdań była dłuższa niż
z kimkolwiek innym, kto rozpuszczał o nim plotki. Wydawał się być… dobry, więc
dlaczego wszyscy uważali go za złego?
Nie mogłam znieść tego, że to Collin mówił o
nim w ten sposób, gdy nie znał go. Ale mimo to, czy ja mogłam twierdzić, że znałam go? Krótkie zbliżenie nie dawało
mi tego prawa.
W ten sposób dawałam mu szansę na wygranie tej
potyczki słownej, bo ja też go nie znałam.
-
A ty? – Zawołał, wykorzystując swoją szansę. Z jego tonu głosu wywnioskowałam,
że nie chodziło mu tylko o zniszczenie mojej logiki. Miał na myśli, co innego.
To było ostrzeżenie.
Czułam
się pokonana przez własną podświadomość. Dlaczego to powiedziałam? Dlaczego nie
zgadzam się z tym, że jest niebezpieczny dla mnie, chociaż przeszłe wydarzenia
mówią mi, że tak ma być? Nie bałam się w ogóle, bardziej byłam zawstydzona niż
wystraszona.
Nie
opowiedziałam Collinowi wszystkiego. Nic mu nie powiedziałam, ale to nic nie
zmieniało. Brad Simpson nadal był na liście podejrzanych o wiele spraw.
Miał
rację, a przynajmniej po części, pomimo tego, że to nie końca zgadzało się z
wrażeniem, które ja odniosłam.
- Zdziwisz
się do czego może być zdolny.
Nie
potrafiłam przestać myśleć o tym, co Collin powiedział. To zdanie odbijało mi
się od ścian mojej pustej głowy cały dzień, nie pozostawało miejsca na nic
innego. Nie byłam zdolna do czegokolwiek, na lekcjach siedziałam wsparta na
łokciach, rozciągając sobie skórę na policzkach. Słowa nauczycieli nie trafiały
do mnie, więc nie obeszło się bez kilku pouczeń. To nie był najlepszy start
ostatniego roku.
Miałam
wrażenie, że Reed miał coś konkretnego na myśli, coś jeszcze się stało, czego
nie byłam świadkiem. To coś dotyczyło Brada i mogło postawić mnie w
niebezpiecznej sytuacji. Byłam cholernie ciekawa, czy mam rację.
Cześć,
kochanie! Twój telefon był wyłączony cały dzień, więc proszę cię bardzo,
odzwoń, gdy tylko będziesz mogła, mam plan, jak możemy się rozerwać! Całuski.
To
była wiadomość głosowa od Shannon. Zupełnie zapomniałam o mojej przyjaciółce.
Nie było jej na lekcjach, ani na apelu, a mój telefon nie był ruszany od szóstej
rano, gdy wyłączyłam budzik.
Miałam
jeszcze dwie wiadomości do odsłuchania, jedna była od mojej mamy – sama świadomość
tego sprawiła, że dostałam gęsiej skórki. Nadal nie byłyśmy w najlepszych
stosunkach. Z dwojga złego wolałam wysłuchać wiadomości głosowej niż naprawdę
rozmawiać z Cassandrą. Urządzenie elektroniczne nie mogło mi zaszkodzić, mogło?
Powiedziała,
bym wracała prosto do domu, bo miałyśmy do porozmawiania. Brzmiała dość groźnie
i poważnie, ale kiedy tak nie brzmi?
Trzecia
wiadomość była od nieznanego numeru, nagrana piętnaście minut temu.
Bez
wahania – i bez najmniejszych obaw – postanowiłam odsłuchać ją.
Na
początku wydawało mi się, że to jakaś pomyłka. Z głośnego szumu nie wyłaniał
się żaden konkretny głos, żadna wiadomość – tylko głośne chichoty nieznanych mi
osób. Pijane krzyki i głośne stukanie obcasami. Jeden głos przypominał mi
kogoś. Był uroczy i wysoki, a wypowiedź była przeplatana przesłodzonymi
pieszczotliwymi zwrotami dobrze mi znanymi.
To
była Shannon, aczkolwiek to nie jej numer nagrał tę wiadomość.
Dlaczego
była pijana? Czyżby poniosła ją impreza i postanowiła zostać drugi dzień ze
znajomymi?
Przypomniałam
sobie, że Shannon nie powinna pić. W ogóle.
Zaczynałam
się martwić. Różne scenariusze przychodziły mi do głowy. Może ktoś dzwonił po
pomoc. Mogłam wyobrazić sobie. Ostatnim razem, gdy piła, wylądowała w szpitalu.
Na tydzień.
„Jeezu, a co to? – Wygląda, jakby
tornado przeszło tędy. – To się paliło, gupku!! – Co za bezmózgi – Założę się,
że nie wejdziecie do środka”
Słuchałam
dalej pijanego bełkotu koleżanek Shannon, próbując ocenić, co tam się stało i
czy konieczna była moja interwencja. Niektóre momenty sprawiały, że unosiłam
brwi z niedowierzaniem, ale potem przypomniało mi się, że ja wczoraj nie byłam
lepsza.
„To idź jak taka mądra! – Nie masz jaj!
To znaczy, jajników, no. – Chcę zdjęcie na schodach! – Nie wygląda bezpiecznie,
Shannon. – O mój Boże, ktoś tu jest!”
I
wtedy zaczęły krzyczeć, co sprawiło, że sama podskoczyłam po drugiej stronie
linii, a serce zaczęło mi bić szybciej. Następnie wiadomość zamieniła się w
nieprzyjemny skrzeczący szum i nagle wszystko ucichło. Koniec.
Dobrze
wiedziałam, gdzie dziewczyny znajdowały się. W historii Avondale miał miejsce
tylko jeden tragiczny pożar, a na terenie dzielnicy tylko stał tylko jeden
wielki zrujnowany dom, do którego na marginesie znałam drogę lepiej niż do
własnego. Wolałam nie wiedzieć, co moja pijana przyjaciółka robiła przy nim. To
miejsce w chwili obecnej było tym, gdzie rozgrywały się wszystkie moje koszmary
nocne.
Musiałam
tam się znaleźć. I to jak najszybciej. Może jeszcze zdążę.
Mamo, będziesz musiała mi wybaczyć.
Wyszłam
ze szkoły, przepychając się pomiędzy ludźmi. Niezbyt obchodzili mnie oni teraz.
-
Cholera. – zaklęłam, gdy zobaczyłam, że zbiera się na ulewę. Zazwyczaj miałam
do dyspozycji samochód w takie dni, ale dzisiaj nie wsiadłam za kierownicę –
nie mogłam tego zrobić, z wiadomych
powodów, za które nienawidziłam siebie w tym momencie.
Nie
pozostawało mi inne wyjście niż iść piechotą. Więc pobiegłam.
Nigdy
nie byłam sportowcem, wręcz przeciwnie – nienawidziłam wfu, nienawidziłam
mojego szybko męczącego się ciała i tego, że moja skóra robiła się czerwona po
kilku minutach wysiłku. Już jako dziecko należałam do tych małych niezdar,
które trzeba było mocno trzymać za rączkę, żeby przypadkiem nie zdarły sobie
twarzy na betonie. Dlatego teraz, wybierając numer do Shannon, dyszałam ciężko
do telefonu niczym astmatyk, błagając aby odebrała.
Ale
nie odebrała. Nie uzyskałam połączenia, tylko od razu włączyła się sekretarka.
To nie wyglądało za dobrze.
Shannon, proszę, nie zrób nic głupiego,
pomyślałam. Moje mięśnie bolały, jakby moje ciało znajdowało się w płomieniach.
Ale nie było mi gorąco, gdyż deszcz zaczynał padać coraz mocniej.
Dotarłam
do domu Lynchów – znajdował się na obrzeżach miasta, dalej znajdował się sam
las. Nie byłam tutaj od czasu pożaru, ale budynek nie wyglądał lepiej niż
ostatnim razem. Ściany były usmarowane sadzą – o ile w ogóle stały, bo sporo
leżało obok ruiny w postaci kawałków cegieł i innych materiałów budowlanych.
Główne wejście było w całości i wyglądało całkiem bezpiecznie. Ale nie chciałam
wchodzić do środka, o nie.
- Shannon? – zawołałam łamiącym się głosem, gdyż to miejsce
budziło we mnie grozę.
Nikt nie odpowiedział.
Wyglądało na to, że jednak muszę, pomimo tego, że wszystko
krzyczało we mnie, że to się źle skończy, tak jak mogło się źle skończyć dla
Shannon i jej koleżanek. Nie chciałam znaleźć jej martwego ciała w stercie
gruzu, nie chciałam także, by ktoś znalazł moje w podobnej.
Przełknęłam głośno ślinę. – Shannon, jeśli mnie słyszysz,
wyjdź na zewnątrz, to niebezpieczne.
Co jeśli już ich tu nie ma? Dostałam wiadomość piętnaście
minut temu, może już dawno wyniosły się stąd?, pomyślałam stojąc w progu,
patrząc na zniszczone wnętrze. Całą sobą broniłam się przed zrobieniem kroku na
przód. Broniłam się, aż zauważyłam mały, prostokątny przedmiot przy schodach na
górę.
To był iPhone należący do Shannon. Był w zielono-białym etui
w zygzaki, dlatego miałam pewność, że to jej. Ekran był pęknięty, niektóre
kawałki poodpadały.
Rozejrzałam się dookoła. Stojąc w środku, wnętrze wydawało
się jeszcze bardziej upiorne. Do środka wpadały kropelki deszczu, przez dziury
w budowli, okna były wybite, ze ścian poodpadał tynk, a podłoga przypominała
ser szwajcarski. Zapach tego wszystkiego już zawsze będzie kojarzył mi się ze
śmiercią. Wszystko pachniało niczym innym tylko śmiercią.
Uważnie stawiałam kolejne kroki, mając nadzieje, żeby nie
stracić gruntu pod nogami. Udałam się do salonu – śladu po Shannon nie było.
Zauważyłam duży stół, przy którym Lynchowie zazwyczaj jedli obiad. Przy którym
ja też kiedyś jadałam obiady z nimi. Chciało mi się płakać widząc, co zostało z
tego miejsca.
Nagle usłyszałam czyjś ruch – przypominało mi to jeden
ciężki krok. Zaalarmowana, odwróciłam się i rozejrzałam się dookoła.
- Shannon, to ty?
Zaczęłam zmierzać w przeciwnym kierunku – do dawnego biurka
wujka Marka. Gdy podłoga pode mną zaskrzypiała, pomyślałam, że czas się stąd
wynosić. Ale coś na półce przykuło moją uwagę.
To byłam ja – zdjęcie moje, Rossa, Lucy, jej siostry Vanessy
i Cary Porter – nie mam pojęcia, co ostatnia tu robiła. To były trzynaste
urodziny Rossa. Spojrzałam na swoją dziecięcą roześmianą twarz, w tle było
widać Johna Marshalla i jego żonę Sophię, którzy rozmawiali z rodzicami Cary.
Nie miałam pojęcia, że te dwie rodziny się znały a co dopiero przyjaźniły.
Wsunęłam ramkę do torebki i zaczęłam rozglądać się po biurze.
Usłyszałam, jak ktoś gwałtownie przebiegł po salonie,
gwałtownie zrobiłam dwa kroki do tyłu, czując jak moje serce przyspiesza ze
strachu, bo wiedziałam, że to nie była Shannon. I wtedy krzyknęłam, bo właśnie
spadałam w dół razem z podłogą i wszystkim, co się na niej znajdowało.
Witam wszystkich <3
Wreszcie skończyłam,
uwierzcie lub nie, ale od czasu do czasu w roku szkolnym zaglądałam
tutaj, pisałam opowiadanie fragmentami i nareszcie złożyłam niektóre z
nich w zgrabny, nie za długi rozdział.
Ale najpierw muszę was
wszystkich przeprosić za to, że nie powiedziałam nic, nie zawiesiłam,
tylko porzuciłam opowiadanie ;/. Przeceniłam swoje możliwości. Nie
jestem w stanie pisać i studiować jednocześnie. Byłam przekonana, że już
nigdy do niego nie wrócę - rok szkolny nie pozwalał mi na pisanie. Ale
powiedzmy, że już mam wakacje i postanowiłam dokończyć Are You Mine.
Przepraszam tych, których zawiodłam. Czuje się okropnie z tym i zdaję sobie sprawę, że możecie już nie mieć do mnie zaufania.
Na koniec pragnę z góry
przeprosić za wszystkie błędy stylistyczne, językowe i inne. Czuję się
analfabetką, bo nie mam żadnego przedmiotu humanistycznego na studiach i
jedyne, co piszę to te opowiadania. Które tylko utwierdzają mnie w
przekonaniu, że nie umiem mówić ciężkim językiem jakim jest polski ;_;.
Nessy,
Przeczytałam, lecę dalej. Muszę nadrobić braki.
OdpowiedzUsuńNESSY, WRÓCIŁAŚ! <3
Wróciłaś! Ja też tu czasem wpadałam z nadzieją że będzie nowy rozdział! Opłacało się :)
OdpowiedzUsuńJestem bardzo szczęśliwa! To opowiadanie będzie przeze mnie świetnie i długo wspominane!
Od dawna nie zaglądałam tu, ale coś mnie podkusiło by w końcu to zrobić.. Na szczęście! Strasznie się cieszę, że wróciłaś! Jedno nie daje mi spokoju... A właściwie to dwie rzeczy. Uno. Kiedy będziesz kontynuować R U Mine? ? Due. Dlaczego w takim momencie zakończyłaś, gdy podłoga się zawaliła a ona poleciała razem z nią?! Dlaczego nie wiemy z jakiego telefonu dzwoniła Shannon? Kto był w tym domu?! I najważniejsze! Co jest z Bradem a Cathe?! ups.. Miało być due a wyszło cinque.. Mi dispiace <3 Ti amo bella ! <3 Do następnego ;) mam nadzieję... :D
OdpowiedzUsuń"Nie mogłam uwierzyć, że pocałowałam Brada. Na samą myśl o tym, moim ciałem zatrzęsły nieprzyjemne dreszcze. Nie byłam przecież jedną z tych dziewczyn, która dla rozrywki szuka sobie chłopaka na jedną noc. Nie bawiły mnie takie znajomości. Byłam jedną z tych, które czekały na księcia z bajki, który może będzie nieco odbiegał od ich wymagań, ale będzie je kochał. Będzie z nimi blisko.
OdpowiedzUsuńMój książę z bajki nawalił już dawno. Ross Lynch nie miał najmniejszej ochoty nim być, odrzucił tę rolę już jakiś czas temu, a moje ogłupiałe, zdesperowane serce najwyraźniej dopiero teraz się zorientowało.
Nie mogłam mieć Rossa, więc dlaczego nie rzucić się na Brada, skoro był pod ręką?
To mógł być jeden ze schematów, którym podążał mój umysł wczoraj.
Weszłam pod prysznic licząc, że zmyję z siebie wstyd i upokorzenie po całowaniu się z chłopakiem, którego znałam zaledwie parę godzin. Stojąc pod strumieniem gorącej wody, zastanawiałam się nad tym, co się ze mną stało przez ostatnie lata. Nad tym, dlaczego robiłam to, co kiedyś mnie odrzucało. Nikt nie znał na pytanie odpowiedzi, a na pewno nie ja."...