piątek, 12 września 2014

05. I feel this love and I feel it burn.

Byłam ubrana w granatową sukienkę, która była wycięta w taki sposób, że przypominała sukienkę bez ramiączek, jednak nie odkrywała mojego dekoltu. W to miejsce była wszyta koronkowa wstawka, która nadawała kreacji seksownego, jednak całkiem niewinnego charakteru. Moje ramiona z pozoru były zakryte, jednak moja skóra była widoczna dla każdego. Pokochałam tą sukienkę w momencie, gdy przymierzyłam ją na zakupach w Chicago, była idealna dla mnie. Odkąd pamiętam, narzekałam na swoją figurę – czułam się niezgrabna, ponieważ miałam większy biust, szersze biodra i co za tym idzie masywne uda i niezbyt szczupłe łydki. W tej sukience wyglądałam idealnie. Rozkloszowany dół uwydatniał moje przeciętne wcięcia w talii i szerokie biodra, a góra sprawiała, że czułam się dumna, że noszę miseczkę D. W tym stroju nikt nie przyglądał się moim grubym nogom. Dochodziła szósta, nie było jeszcze chłodno, ale miałam ze sobą moją czarną skórzaną kurtkę – nie była zbyt elegancka, ale bez niej czułam się dziwnie. Dzięki Shannon moje włosy układały się w idealne, pozornie naturalne loki.  Na ustach miałam czerwoną szminkę, która sprawiała, że rudawe refleksy w moich włosach nie były takie krzykliwe.
Czułam się ładna – pierwszy raz od długiego czasu. Oczywiście daleko mi brakowało do zniewalających piękności, które chodziły korytarzami naszej szkoły, ale wystarczyło mi to, jak wyglądam.
Mogłam poczuć, jak bas dudnił w moich uszach. Ja i Collin szliśmy powoli, rozkoszując się muzyką płynącą ze strony sceny – R5 właśnie ustawiali się, sprawdzali brzmienie – znałam procedurę. Robili wszystko, co mogli by występ był idealny. W pewnym sensie rozumiałam, dlaczego wkładali w to tyle pracy. Gdy ja grałam na gitarze, wyobrażałam sobie, że tłumy ludzi spoglądają w moją stronę, słuchając elektrycznego, mocnego brzemienia. Wiedziałam na czym to polegało. W końcu to oni zaszczepili we mnie miłość do tego instrumentu.
Collin był zawsze krytyczny wobec zespołów ich typu, chociaż nie wiem, czy to nie wzięło się  faktu, że ogólnie nie darzył przedstawicieli elity towarzyskiej sympatią. Nienawidził wszystkiego, co popularne i lubiane, to było jego dziwactwo.
Nie miałam pojęcia, gdzie chcemy stać. Wiedziałam tylko to, że chcę być jak najbliżej sceny. Chciałam patrzyć na Rossa, jak realizuje swoją pasję – jak wcześniej wspominałam, miałam coś do chłopców grających na gitarach. Chciałam patrzeć jak wygłupia się, śpiewa do tego mikrofonu i bawi się, jak nigdy. Ten widok sprawiał,  że czułam się dumna z tego, że jestem przyjaciółką tego chłopaka i napełniał mnie… szczęściem?
Przez cały czas rozglądałam się dokoła nerwowo, jakbym chciała się upewnić, czy nikt mnie nie obserwuje. To nie miało sensu, skoro wraz ze zmniejszającym się dystansem pomiędzy mną a sceną, tłum stawał się coraz gęstszy. W tym ludzkim mrowisku każdy mógłby przyglądać mi się. 
Złapałam się na tym, że szukałam wzrokiem Simpsona – chłopaka ze zdjęcia, które dostarczył mi anonim (bardzo możliwe że mój ojciec miał coś z tym wspólnego). Nie bałam się go, jak zapewne powinnam. Bardziej chodziło o ciekawość. 
 Zastanawiałam się, czy zobaczę go tutaj. To było możliwe, prawda? Pół Avondale przyszło na koncert. Dostrzegłam grupkę znajomych ze szkoły. Wszyscy zbierali się w jednym punkcie – przy przedniej barierce, po lewej stronie.
- Idziemy…? – spytałam niepewnie, nie wiedząc czy Collin dzisiejszego dnia miał włączony tryb outsidera. Miałam cichą nadzieję, że sobie odpuścił. Sam chciał, bym go wkręciła na najfajniejszą imprezę wakacji – taką, na której cała szkoła chciała się znaleźć, bo każdy chciał poczuć się wyjątkowym. Nie miałam pojęcia, dlaczego zamknięty krąg bogatych znajomych Rossa tak wszystkich fascynował. Ciężko było stwierdzić, dlaczego ludzie lgnęli do mojego przyjaciela. Wyglądało na to, że każdy chciał się z nim kumplować.
Collin po krótkiej chwili milczenia wreszcie się odezwał.
- Spoko. Dostrzegłem ładne dziewczę na dziesiątej.
Zaśmiałam się. – Czyżby jakieś konkretne? – zadałam pytanie, szczerząc się jak małe dziecko. Collin nigdy nie mówił o swoich uczuciach, starał zachowywać pozory chłodnego dupka, którego nic nie rusza, ale wiedziałam, że taki nie jest.
Spojrzałam we wskazaną stronę. Dostrzegłam znajomą pociągłą twarz, którą okalała burza czarnych loków. Opierała się o przednią barierkę po lewej stronie sceny, kołysząc się na  lewo i prawo. Mogłam rozpoznać to nieufne spojrzenie, drobne ramiona Lucy były napięte, jakby czymś się denerwowała. Z doświadczenia wiedziałam, że zapewne to była błahostka. Nadmierne zamartwianie się leżało w jej naturze – dobrze o tym wiedziałam, skoro przyjaźniłam się z nią prawie tak długo jak z Rossem, zanim wszystko się rozpadło.
- Lucy Marshall? – rzuciłam jej nazwisko, zgadując, że to na nią patrzył. Była otoczona swoimi ślicznymi koleżankami, więc szansa, że trafiłam była praktycznie zerowa.
Collin spuścił wzrok w dół i odpowiedział nonszalancko. – Osiem i pół na dziesięć. Poza tym to nie jedyne ładne dziewczę, które tam widzę.
- No to chodźmy. – zaświergotałam podekscytowana.
Reed nie był przekonany do tego pomysłu.
- W co ty grasz? – spytał zaalarmowany.
Zaśmiałam się prowokacyjnie. – Jeśli się boisz to pójdę sama. - to był cios, który trafiał w jego męską dumę. Wiedziałam, że ulegnie, chociażby dlatego, by udowodnić mi, że się myliłam.
- Widzę, że szalejemy z tą pewnością siebie. – zaszydził. – Panie przodem.
Nie do końca wiedziałam, o co mu chodzi, ale miał trochę racji w tym, co mówił. Nigdy wcześniej nie chciałam integrować się z tamtym towarzystwem. Nie rozmawiałam z Lucy od dwóch lat, nasza znajomość przez ten czas polegała tylko na wysyłaniu sobie długich, intensywnych spojrzeń. A teraz, zamierzałam podejść do niej jakbyśmy się nigdy nie przestały przyjaźnić. 
Oczywiście, że tak zrobię, pomyślałam i poczułam w sobie przypływ pewności siebie.Ale czy to było właśnie to? Czy może ja też chciałam coś sobie udowodnić?
Nie obchodził mnie fakt, że Ross jest parę szczebli szkolnej drabiny społecznej wyżej, więc dlaczego miało mnie to powstrzymać w przypadku Lucy?
Collin uniósł jedną brew, posyłając mi spojrzenie mówiące „pojebało cię, Catherine”. Możliwe, że miał rację, ale nie obchodziło mnie to.
Lucy wyraźnie się zdziwiła, gdy mnie zobaczyła. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, po czym przesunęła czarne oczy w stronę mojego kumpla i zrobiła to samo.
- Catherine, nie sądziłam, że zobaczymy cię tutaj. – odezwała się wysokim skrzeczącym głosem, w którym nie doszukałam się zadowolenia. Mało tego, miałam wrażenie, że nie spodobała jej się moja obecność tutaj.
- Ross zaprosił mnie, więc… - urwałam niezręcznie w połowie zdania, gdy przypomniałam się, że wcale nie muszę się tłumaczyć. Dlaczego miałabym? Tylko winni to robią, a ja miałam pełne prawo tutaj być. Lucy zrobiła parę kroków w tył, szepcząc coś na ucho jednej ze swoich przyjaciółek. Jedna po drugiej odwróciła się w moją stronę, podobnie jak Lucy mierząc mnie wzrokiem niedyskretnie. Do moich uszu doszło pytania kim oni są? co tu robią? Zacisnęłam usta w cienką linię z zażenowania. Collin tylko parsknął śmiechem i wtedy byłam już w stu procentach pewna, że nie ruszymy się stąd – jeśli nasza obecność była taką sensacją to zostaniemy z przyjemnością.
Lucy odpowiedziała szybko Estelle – Catherine Fray, a on… - zmarszczyła brwi niezręcznie – cholera wie.
Collin uniósł brwi dumnie.
- Przedstaw mnie. – szepnął tak cicho, że tylko ja mogłam cokolwiek zarejestrować w tym harmidrze.
- Estelle, Lucy… - odezwałam się głośno z uśmiechem, wskazując na mojego towarzysza. Nie tylko te dwie patrzyły w moją stronę. Wszystkie się gapiły na nas, jak w ciekawy obraz.
Miałam coś na czubku nosa?
Dlatego nagle zmieniłam charakter swojej wypowiedzi. – Collin Reed, mój przyjaciel, który zapewnia mi najwyższej jakości towar. – nie mogłam się powstrzymać przed tym jadowitym komentarzem. Collin roześmiał się głośno, a koleżankom Lucy opadły szczęki. Oboje odczuwaliśmy dziwną satysfakcję z tego, że udało nam się wyprowadzić te dziewczyny z równowagi. Hej, jeśli przykleili mi nam etykiety ćpunka i diler, co mi pozostało, oprócz wyśmiania tego? Miałam podświadomie nadzieję, że Estelle zrozumie mój prowokacyjny ton.
Oczy Lucy były szeroko otwarte ze zdziwienia.
- Ona żartuje. – wybełkotała. – Żartujesz, Cath? – spytała pod nosem, by być pewna.
Pokiwałam głową z szalonym uśmieszkiem i zwróciłam się do wszystkich. – Pewnie. Kto jak kto… wy powinnyście się domyśleć tego. – odezwałam się z pozornie przyjaznym uśmiechem i obserwowałam jak wyraz pięknej twarzyczki Estelle zmienia się w grymas niezadowolenia, że ktoś sobie żartuje z ustanowionego przez nią porządku w szkole – porządku według, którego naprawdę ludzie nas mieli za ćpunów, dilerów i szaleńców.
Z drugiej strony wiedziałam, dlaczego ludzie mieli podstawy do nazywania mnie szaloną. Miałam tendencję do samobójczych prowokacji jak ta. Ale to tylko tyle. Bywałam… emocjonalna.
Collin zaciskał mocno szczęki, by się nie roześmiać.
Po małej demonstracji siły Lucy odsunęła się o parę kroków w tył, oddalając się od Estelle i reszty swoich koleżanek. Posłałam jej zdziwione spojrzenie, gdy to zrobiła. Mi nie przeszkadzała ich obecność. Cholera, mogły słuchać każdego mojego słowa, ale najwyraźniej Lucy miała problem z tym, że jej drogie przyjaciółki nadstawiają uszu.
- Nie widziałam cię tutaj dawno. – odezwała się cichym, spokojnym, podłamanym tonem, który sprawiał, że natychmiast zechciałam ją przytulić. Lucy była moją przyjaciółką.
- Byłam poza Chicago. – sprostowałam oszczędnie.
- Brzmi jak fajne wakacje. – odparła bez entuzjazmu. Przysięgam, nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam jak śmieje się. Odkąd straciła siostrę przypominała bardziej ducha dziewczyny, którą kiedyś była.
Wszyscy rozczulali się nad Rossem, który znalazł się w centrum tragedii z racji tego, że to jego dom spłonął, ale Lucy była przecież tak samo… jak nie bardziej dotknięta nieszczęściem. Jej ojciec żył, ale i tak był nieobecny, czego niestety nie można było powiedzieć o Vanessie.
- Tak, było fajnie. – odparłam niezręcznie. Aura Lucy udzieliła się też mi. – Tańczyłam, tańczyłam i jeszcze raz tańczyłam.
Nie myślałam.
- Mi też przydałyby się takie wakacje.
Lucy miała na sobie czarną prostą sukienkę bez rękawów, która sięgała za kolano. Zawsze wolała ubrania w ciemnym kolorze. Podobnie jak ja miała na sobie także skórzaną czarną kurtkę – oczywiście lepszej jakości i w lepszym stanie niż moja. Jej drobna dłoń wsunęła się pod nią, sięgając po coś do wewnętrznej kieszeni. Chwilę później brunetka trzymała w ręce piersiówkę, którą przyłożyła do ust i wzięła dużego łyka alkoholu.
Przyglądałam się temu podejrzliwie, przypominając sobie, że Lucy pomimo tego, że bywała na każdej imprezie, kiedyś trzymała się z daleka od napojów alkoholowych.
- Chcecie trochę? – spytała uprzejmie i wzięła jeszcze jeden łyk, krzywiąc się, gdy paląca substancja przechodziła jej przez gardło.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, głośny krzyk wydobywający się z pobliskiego głośnika sprawił, że odskoczyłam na bok. Skierowałam swój wzrok ku scenie, na której zmaterializował się cały klan Lynchów wraz z Ellingtonem. Riker stał przy mikrofonie i wrzeszczał oklepane zwroty nakręcające publiczność do zabawy. Moje oczy przesunęły się po Rossie, który wyglądał cudownie w szarej koszulce bez rękawów, po Rockym, który spoglądał w moją stronę z pocieszającym uśmiechem, który nie spełniał swojej roli - wręcz przeciwnie, przypomniał mi moją chorą rzeczywistość. Zatrzymałam się na Rydel, która siedziała za klawiszami. Siedziała. Przeniosłam spojrzenie na kulę, która leżała oparta o statyw mikrofonu.
Wlepiałam swoje brązowo-zielone gały w blondynkę, czując jak coś mnie ukłuło. Miała na sobie bluzkę w paski z długim rękawem, który zasłaniał jej oparzenia.
- Ciężko na to patrzeć, jeśli widziało się ją w pełni sprawną, co? – odezwała się Lucy, odrywając mnie od wgapiania się w biedną Rydel. W głosie szatynki nastąpiła pewna zmiana. Dziewczyna wydawała się szukać zrozumienia, a tak się składało, że byłam jedną z osób, u których mogła je znaleźć.
- Nigdy nie zapomnimy tego dnia, prawda? – spytałam gorzko, czując jak łzy zalegają mi w kącikach oczu. Powstrzymywałam się od mrugania przez chwilę, by mieć pewność, że żadna nie spłynie mi po policzku. Publiczny płacz był jedną z najbardziej kompromitujących rzeczy dla mnie. Nikt, powtarzam, nikt nie mógł zobaczyć moich łez.
Lucy zacisnęła usta w cienką linię. – Jutro będą dwa pełne lata. Trzymaj, potrzebujesz tego tak bardzo jak ja. – powiedziała, podając mi piersiówkę. Bez zastanowienia wzięłam łyka czystej wódki. Zaraz po tym poczułam jak ciepło rozchodzi mi się po ciele. Przez myśl przeszło mi ostrzeżenie Masona.
Cóż… niech się wali. Nadszedł czas, by nie myśleć.
- Więc… co tam u ciebie? – Lucy spytała.
- Nie pytaj, bo nigdy nie skończę mówić. – ostrzegłam ją cierpko i oddałam piersiówkę, którą zaraz brunetka podała Collinowi.
Kątem oka dostrzegłam niewyraźną sylwetkę mężczyzny w garniturze. Tego samego, co poprzednio.
Tak, to właśnie się dzieje u mnie. Naprawdę chciałabym, żeby to wszystko było tylko w mojej głowie. Chciałabym, żeby nie nawiedzała mnie myśl, że Alexander gdzieś się na mnie czaił.


R5 grało kolejne piosenki, a w moim ciele powoli rozchodziło się to dziwne uczucie – subtelne uczucie braku kontroli nad swoim ciałem. Oczywiście tylko pozorne, bo wiedziałam, co robię, prawda? Nie wypiłam jeszcze aż tyle przecież.
Zazwyczaj nie lubiłam wysuwać się przed szereg, przyciągać postronnych spojrzeń, czy pchać się do centrum zainteresowania, ale dzisiaj najwyraźniej nie obchodziło mnie to. Zanim się zorientowałam, podskakiwałam żwawo i tańczyłam u boku Lucy Marshall, ignorując zdziwione spojrzenia jej przyjaciółek. Moje ciało same bujało się w rytm muzyki. Zapomniałam o wszystkim, także o tym, że nasza przyjaźń się rozpadła. W tamtym momencie to, co się stało nie miało znaczenia, bo obie uśmiechałyśmy się i bawiłyśmy się, jakby nie miało być jutra.
Uniosłam powoli ramiona w górę, mój wzrok podążał za czubkami moich palców na tle niebieskiego nieba. Moje usta rozchyliły się w szczerym, szerokim uśmiechu, wyrażającym wszystko, co teraz czułam – wolność i szczęście. W tej chwili było coś wyjątkowego.
Zebrałam swoje niesforne włosy na lewą stronę i odwróciłam się plecami w stronę ciemnowłosej, która zrobiła dokładnie to samo, opierając swoją niską sylwetkę o mnie. Obie nie przestawałyśmy poruszać biodrami w rytm muzyki. Roześmiałam się głośno, gdy moja uwaga nareszcie wróciła na scenę. Na niej stał Ross, którego ciemne tęczówki były skierowane w naszą stronę, a w słowach piosenki, którą śpiewał, zabrzmiał krótki, słodki chichot, którego nie udało mu się powstrzymać. Zastanawiałam się, co czuje, widząc swoje dwie przyjaciółki znowu razem. Błoga rozkosz płynąca z tego, że wszystko nareszcie jest w porządku? Tak właśnie czułam się ja.
Lucy nagle złapała mnie za rękę. Delikatnie drgnęłam pod jej dotykiem.
- Idziemy. – zakomunikowała i wskazała głową lewą stronę sceny.
Pokiwałam ulegle głową, szczerząc się jak głupia. Brunetka pociągnęła mnie za rękę w stronę barierek, przez które umiejętnie przeskoczyła, pomimo jej niskiego wzrostu. Odwróciłam się na chwilkę za siebie, by dostrzec rozmarzone spojrzenie Collina, który śledził wzrokiem każdy ruch Lucy. Zaśmiałam się niekontrolowanie z tej oczywistości – przyszło mi na myśl to, że ten rechot ujawnił obecność alkoholu w mojej krwi, ale sekundę później byłam skłonna machnąć na to ręką. Kogo to obchodziło? Dobrze się bawiłam.
Ochrona nawet nie zwróciła uwagi na to, że nagle dwie nastolatki znalazły się za barierkami. Wydawało mi się, że jeden z nich nawet uśmiechnął się do Marshall, gdy mijała go.
Piosenka się skończyła i niebawem po schodkach zbiegł z niej roześmiany Ross. Napędzany adrenaliną nie odłożył nawet gitary, tylko podbiegł do nas rozkładając ramiona. W przeciągu sekundy znalazł się przy mnie i Lucy. Jego spocone ciało uderzyło w nas z impetem, gdyby nie przytrzymał mnie, to już leżałabym na ziemi.
- Dobrze, że kobiety mojego życia są przy mnie! – zawołał dysząc ze zmęczenia. W końcu dopiero zszedł ze sceny. Zaśmiałam się, ponieważ jego wesoły ton był zaraźliwy.
- Dobrze wiedzieć, że tak nas cenisz. – Lucy mruknęła starając brzmieć uwodzicielsko. Prawdopodobnie, gdyby nie była wstawiona, nie brzmiałoby to tak komicznie. Z naszych ust wydobył się długi i głośny śmiech, jednak nie był całkowicie szyderczy.
- Co bym bez was zrobił? – Ross zaświergotał wysokim głosikiem, po czym mocno nachylił się w stronę Lucy, dając jej buziaka w policzek, na co brunetka zarumieniła się delikatnie. Nie zwlekając ani chwili, przekręcił głowę w moją stronę – gdyż to wystarczyło, skoro byłam sporo wyższa od Lucy – i zostawił buziaka także na moim policzku, wzniecając falę gorąca, która powędrowała po moim ciele. Jego brązowe tęczówki były przez chwilę utkwione we mnie, jakby obserwował moją reakcję. Nie mogłam się zmusić, by przerwać kontaktu wzrokowego, zupełnie jakbyśmy nawiązali pomiędzy sobą połączenie. Podobało mi się to, co dostrzegałam w jego spojrzeniu. Nie chciałam, żeby to znikło.
Niestety blondyn odwrócił wzrok w stronę Lucy i magiczna atmosfera rozpłynęła się w powietrzu.
- Chcecie iść ze mną? – spytał z iskierkami w oczach.
Po parosekundowej zwłoce Lucy w końcu wydusiła z siebie odpowiedź. – Co? – zaśmiała się panicznie. – Na scenę?
Ross wzruszył ramionami lekceważąco, przytakując delikatnym kiwnięciem głowy. Jakby było mu wszystko jedno.
- Chyba uderzyłeś się tutaj. – Lucy wskazującym palcem stuknęła Rossa w skroń.
Zachichotałam niskim głosem. Gdzieś głęboko czułam w sobie chęć, by zrobić coś tak szalonego i idiotycznego – takiego jak wtargnięcie na scenę Lynchów. Tak o, dla zabawy.
- To jak? – Ross spytał unosząc brwi dwukrotnie. Uśmiechnęłam się szeroko, gdyż to wydało mi się urocze. – Dajcieeeee się namówiiiić, będę potrzebował wsparcia moralnego.
- Bo występowanie dla setki fanek i innych ludzi, którzy cię uwielbiają, jest takie ciężkie! – zawołałam i zaśmiałam się. Dużo śmiałam się w ciągu tego dnia.
Ross uśmiechnął się beznamiętnie. Udało mi się wyłapać ten moment – moment, gdy całe podekscytowanie uciekło z jego oczu. Stały się zimne i puste. Zamglone.
Zapragnęłam umieć czytać w myślach, tak bardzo chciałabym wiedzieć, co go trapiło.
- Co jest? – spytałam wyciszonym głosem, czując jak uśmiech na moich ustach rzednie.
Ross pokręcił głową i uśmiechnął się delikatnie. To nadal nie był uśmiech pełny radości, jak ten, który widniał na jego ustach, gdy zbiegał ze sceny. – Powiem ci później. – powiedział cicho. Lucy w tym czasie brała kolejny duży łyk ze swojej magicznej buteleczki, więc to zdanie prawdopodobnie nie dotarło do jej uszu.
Blondyn w tym czasie przełożył czarny pasek swojego Fendera nad głową i założył go na moją szyję, po czym delikatnie wyjął moje rudawe włosy spod niego, obchodząc się ze mną delikatnie, niczym  z porcelanową lalką. W zwyczajnej sytuacji nienawidziłabym takiego traktowania, ale to były dłonie Rossa – chłopaka, który swoim dotykiem wywoływał we mnie paraliżujące, niechciane jednak przytłaczające swoja siłą uczucie. Zapominałam, że był moim najlepszym przyjacielem. Właściwie o każdym powodzie, dla którego to uczucie nie miało racji bytu. Liczyło się tylko te kilka sekund, gdy na mnie patrzył rozczulonym – nierozszyfrowanym – wzrokiem.
Objęłam delikatnie gryf gitary, przyciskając przyzwyczajone do cienkiego, twardego metalu opuszki palców do strun.
- Pamiętasz jeszcze swoje solo, Cath? – Ross szepnął mi do ucha.
Uśmiechnęłam się wzruszona w stronę Lucy, która sceptycznie przyglądała się temu wszystkiemu. Nie byłam pewna, czy miks emocji na jej twarzy wynikał z tego, że prawie opróżniła swoją piersiówkę, czy z tego, że była naprawdę niezadowolona z tego, że najwyraźniej idę z Rossem na scenę. Jej lojalność i przywiązanie do przyjaciółki – dawnej, ale zawsze przyjaciółki kolidowała z zazdrością o czas spędzony z Rossem i każdy jego gest. Wydawało się, że znajdujemy się w 2011 z powrotem. Jest nas trójka - wesoły, pełny energii Ross, ja – nierozszyfrowana, nieco bezmyślna, emocjonalna idiotka i Lucy, nieposkromiona imprezowiczka, która zrobi wszystko dla dobrej zabawy. Ja i brunetka byłyśmy podobne w paru względach – chociażby w tym, że szybciej działałyśmy, niż myślałyśmy, kochałyśmy się jak siostry, ale zawsze istniała ta jedna, z pozoru nieznacząca sprawa, która nas dzieliła. Miłość – przyjacielska lub nie - i rywalizacja o uwagę Rossa. Każda przyjaźń miała jakąś wadę, nasza zawsze miała tą, gdyż obie uwielbiałyśmy blondyna i byłyśmy zazdrosne, gdy okazywał sympatię drugiej.
- Dajmy czadu! – Ross zawołał, następnie pociągnął mnie gwałtownie po schodkach w górę.
- Dlaczego idę tam z tobą? – wrzasnęłam mu do ucha, gdyż publiczność znowu stała się głośna, czego nie spodziewałabym się zupełnie parę dni temu. Nie miałam pojęcia, że R5 miało tylu fanów wśród mieszkańców Avondale.
Ross wzruszył ramionami. – Zrobi się tam tłoczno wkrótce. Potrzebujemy ślicznej dziewczyny po swojej stronie na scenie.– posłał mi swój firmowy uśmiech, gdy na moich bladych policzkach rozlało się ciepło.
- A kto jest po tej drugiej stronie? – spytałam, mówiąc jego szyfrem, chociaż tak naprawdę nie miałam pojęcia, co dokładnie miał na myśli.
- Banda frajerów. – Ross rzucił lekceważącym tonem i uśmiechnął się niczym mały chłopiec-łobuz. – Rozgnieciemy ich jak karaluchy. Ich wokalista do pięt mi nie dorasta… dosłownie. To niskiej jakości zespół. – blondyn roześmiał się ze swojego żartu.
- Nie jesteś zabawny. – powiedziałam, przecząc sobie, gdyż tak naprawdę też śmiałam się.
- Nie jestem? – odparł z dziecinnym uśmiechem, dźgając mnie w czułe miejsce pod żebrami, co sprawiło, że zaśmiałam się mocniej. – Ja nie jestem zabawny?
Odsunęłam jego ręce od swojej talii, gdyż znajdowaliśmy się już na scenie, gdzie wszyscy nas mogli dostrzec. Czułam na sobie prześmiewcze spojrzenie Collina, pomimo tego, że go nie widziałam.
- A teraz serio… z kim gramy? – spytałam.
Ross przestał się uśmiechać. – Zobaczysz. Tylko pamiętaj, że w tej bitwie jesteś po mojej stronie.– odparł całkowicie poważnym i zaborczym tonem.


*

Musiałam przyznać, że nawet przy obecności dodatkowego zastrzyku pewności siebie (alkoholu we krwi), czułam się oszołomiona stojąc na środku sceny w sukience całkowicie nie pasującej do charakteru imprezy, z imponującą gitarą Rossa, której czułam się wręcz niegodna.
Zanim to wszystko się zaczęło Ross wyjaśnił mi, że gramy Counting Stars. Znałam tę piosenkę lepiej niż cokolwiek innego. Nie byłam pewna, co robiłam na tej scenie, ale już się na niej znajdowałam, więc nie było odwrotu.
R5 pozmieniało parę rzeczy w piosence, ich wersja znacznie różniła się od oryginału chociażby perkusją i tym, że zawierała więcej brzmienia elektrycznych gitar. Podobało mi się w jakim kierunku te zmiany szły. Było mi naprawdę łatwo wczuć się w piosenkę. Rozczulone spojrzenie mojego przyjaciela dodatkowo podnosiło mnie na duchu.
Po krótkim, spokojnym wstępnie weszły dynamicznie perkusja i gitary – obudziłam się z zamyślenia dopiero po pierwszym akordzie, moje oczy nagle rozszerzyły się w zagubieniu, a moje ręce zaczęły chodzić same na gryfie, tworząc mini improwizację. Wiedziałam, że straciłam już wiarygodność i że nikt nie uwierzy, że tak miało być, ale chciałam zachować pozory. Riker zaczął pobudzać tłum do zabawy pojedynczymi okrzykami, następnie zaczął śpiewać słowa piosenki. Ograniczyłam swoją grę do pojedynczych uderzeń na każdy akord, gdyż to samo robił Ross, mając cichą nadzieję, że nie przynoszę wstydu R5.
Everything that kills me, makes me feel alive…
Podczas dynamicznego i głośnego refrenu nareszcie mogłam się rozluźnić. Musiałam sobie przypomnieć, że blondyn ufał mi, w innym przypadku nie zmusiłby mnie to pojawienia się na jego scenie. Obserwowałam uważnie członków zespołu, którzy bawili się jakby świat nie istniał. Mój wzrok powędrował w stronę Rossa, którego zmierzwione od ruchu blond włosy opadły na czoło i oczy. To skakanie musiało go trochę męczyć, było to słychać po jego śpiewie, ale wiedziałam, że był w swoim żywiole. Uśmiechałam się szeroko, obserwując z przyjemnością mojego przyjaciela. W kilku rytmicznych podskokach blondyn znalazł się przy mnie. Poruszaliśmy się synchronicznie, poruszeni przez tą samą muzykę, zwróceni do siebie. Mój wzrok przesunął się po jego odkrytych muskularnych ramionach. Jego mięśnie były napięte od uderzania w struny. To był przyjemny widok, musiałam przyznać.
Po skończonym refrenie nadal graliśmy równie mocno. W tym czasie Riker podbiegł do mikrofonu i wrzasnął, przeciągając wyrazy – PANIE I PANOWIE, POWITAJCIE THE VAAAAMPS!
W tym samych czasie na oświetloną reflektorami scenę wbiegła trójka chłopaków. Dwóch z gitarami – jeden niski, drugi wysoki, oboje byli wystylizowani na typowych rockmanów - albo przynajmniej próbowali być. Wyższy miał na sobie skórzaną kurtkę, pomimo tego, że było gorąco (ja już dawno pozbyłam się mojej) a drugiego włosy były w kompletnym, oczywiście pozornym nieładzie, a w jego nosie dostrzegłam małego kolczyka. Trzeci chłopak, który wbiegł na scenę, wydawał mi się podejrzanie znajomy. Był jeszcze wyższy niż blondyn z gitarą w skórzanej kurtce, szczuplejszy (żeby nie powiedzieć chudy), blady, a jego włosy były jaśniejsze niż Rossa i bez wątpienia najdłuższe z trójki gości. Wiedziałam, że znam tą twarz, ale nie mogłam przypomnieć sobie skąd.
Aż mnie olśniło.
- I feel this love and I feel it burn, down this river, every turn. – przestałam grać, w głośnikach zabrzmiały słowa kolejnej zwrotki. A głos nie należał do żadnego członka R5. Wiedziałam, bo znałam głosy Lynchów lepiej niż własny. Ten głos był miękki, z delikatną chrypką. Miał w sobie coś specjalnego, co cieszyło moje uszy.
Odwróciłam się i zobaczyłam go.
Nie mogłam być bardziej zdziwiona, że go tu widzę. Wokalista spoglądał na mnie wielkimi czarnymi oczami, które wmurowały mnie w podłogę. Jego usta były zakryte przez mikrofon, do którego śpiewał, ale wiedziałam, że są wąskie i nieco wydęte. Znałam także te ciemne loki ze zdjęcia. Ze zdjęcia chłopaka, któremu nie powinnam ufać.
Bradley Simpson na żywo wyglądał zupełnie inaczej niż na kawałku papieru, który dostałam. Jego skóra miała cieplejszą, bardziej nasyconą barwę, a jego sylwetka, pomimo widocznej obecności mięśni, wydawała się drobniejsza. Był stosunkowo niski – jego hipnotyzujące (tak, niestety na żywo też miały w sobie to coś) czarne oczy znajdowały się mniej więcej na wysokości moich. Bradley mrugnął do mnie, podczas gdy ja wpatrywałam się w niego otępiale, jakbym czekała aż złudzenie rozpłynie się w powietrzu. Ale tak się nie stało, gdyż chłopak nie był nim, uśmiechnął się do mnie zadowolony z wrażenia, które na mnie zrobił i w tej samej sekundzie rozpoczął kolejny wers piosenki. Nie zdawał sobie sprawy, że źle mnie odczytał, bo zamarłam na jego widok z innych powodów.
On wraz z blondynem uderzającym o pojedynczy bęben na środku sceny mieli coś wspólnego z pożarem Lynchów, o ile nie rozpoczęli go sami. Znając szczegóły z przeszłości Simpsona, czarujący brunet – niezależnie od tego jak niewinnie wyglądał na scenie, podskakując do rytmu – mógłby być w stanie to zrobić.
Nie mogłam mu zaufać.
A piosenka dalej trwała, musiałam wejść z powrotem ze swoją partią, jakby nigdy nic się nie stało. Ross w końcu przejął wokal od bruneta, który wygłupiał się przed publicznością, ukradkiem rzucając mi przelotne spojrzenia, jakby upewniał się, czy nadal gapię się na niego. Sytuacja spodobała mu się niezmiernie, gdyż jego usta były wykrzywione w krzywym, zadowolonym uśmieszku.
Mi nieszczególnie.
Odwróciłam nareszcie wzrok w stronę blondyna, który pomimo tego, że powinien rozpoczynać kolejny refren wraz z Rikerem na dwa głosy, patrzył zaalarmowany w stronę moją i Simpsona. To zmartwione spojrzenie wcale nie podniosło mnie na duchu. Przesunęłam się w stronę przyjaciela, by nie musieć patrzeć na bruneta, który rozproszył nie tylko mnie, ale także samego Rossa.
Musieliśmy dokończyć piosenkę. To było żałosne, że pojawienie się jednej osoby, mogło tak łatwo wybić mnie z rytmu. Próbowałam ponownie skupić się na muzyce – na uderzaniu we właściwe struny i łapaniu właściwych akordów, ale nie było takie proste. Na scenie wytworzyło się swego rodzaju napięcie. Basista The Vamps stał obok Rikera, który jakby na siłę udawał, że dobrze się bawił. Każda interakcja pomiędzy zespołami wydawała się wymuszona, a członkowie poszczególnych grup tak naprawdę walczyli o publiczność. Rywalizacja tych zespołów była tak oczywista…
Jedynie Bradley wydawał się niewzruszony tym wszystkim. Próbowałam ignorować to, jak w pełni oddany muzyce, kołysał się i skakał po całej scenie najenergiczniej z nas wszystkich. Był dosłownie wszędzie, ale także jako jedyny nie był uziemiony żadnym instrumentem. Klepnął Rossa w ramię po przyjacielsku, po czym podbiegł do blondyna na basie i zaczął klaskać, robiąc przy tym dziwne miny, sekundę później znowu znalazł się przy mnie i Rossie, z którym śpiewał łącznik na dwa głosy. Tym razem nie zerknął na mnie tylko przelotnie. Jego wzrok utkwił we mnie na kilka ładnych sekund. Próbowałam nie przejmować się tym, grając bardziej wymagającą wstawkę.
Z każdym kolejnym powtórzeniem wersu „take that money, watch it burn…” kolejne głosy włączały się do śpiewania. Miałam wrażenie, że wszyscy stali przy mikrofonie oprócz mnie i kolegi Simpsona ze zdjęcia. Ostatni refren był najgłośniejszy ze wszystkich. Było wręcz magicznie.
Z chwilą gdy zabrzmiała ostatnia nuta, oba zespoły zebrały się na środku, wymieniając uściski. Także ja zostałam w to wciągnięta. Przez następne parę chwil byłam przekazywana z ramion do ramion, czy to członków R5, czy The Vamps. Nie sądzę, że kiedykolwiek czułam się tak niezręcznie jak teraz. Ross, Riker i Rocky zachowali chłodną pokerową twarz, obchodząc się z The Vamps jakby pod przymusem. Cała trójka demonstracyjnie ominęła Simpsona i zeszła ze sceny. 
Gdy przyszedł czas na uścisk bruneta o hipnotyzujących tęczówkach, znowu zamarłam.
Bradley zachichotał cicho i krótko. – Hej. – rzucił niskim, zalotnym tonem, po czym znowu zachichotał.
Zdawałam sobie sprawę, ze robiłam z siebie totalną idiotkę na środku sceny, ale nie potrafiłam zebrać się do kupy i odpowiedzieć. Nie byłam do końca pewna, co działo się z moim ciałem. Byłam przerażona, że ten niepozorny brunet może mi zagrozić. Jeszcze nie wiedziałam w jaki sposób, ale ktoś jednak ostrzegł mnie przed nim, prawda?
- Świetna robota. – skinął głową na gitarę Rossa, która nadal była przewieszona przez moje ramię.
- Dzięki. – odparłam zmieszana.
Bradley nie przytulił mnie, tylko wyminął mnie, nie przestając się uśmiechać zalotnie. Nie miałam pojęcia, z czego się cieszył. Nieco oszołomiona, zeszłam ze sceny powolnym krokiem. Jedyne czego pragnęłam to znaleźć Collina, Rossa albo Lucy.
Gdy zeszłam ze sceny moim oczom ukazała się cała trójka. Collin stał z rękami w kieszeniach, na jego twarzy widniał jego charakterystyczny złośliwy uśmieszek, który zwykle gasił mnie w każdej codziennej sytuacji – chociaż Reed nie zawsze miał to w swoich zamiarach. Lucy stała parę kroków od niego, wtulona w Rossa, który wpatrywał się w brunetkę czułym wzrokiem – takim jak parę minut temu patrzył na mnie. Jego ramię było oplecione wokół talii Marshall. Nawet nie zauważyli, że się zbliżyłam do nich.
Auć.
- Co tam się działo? – spytał Collin. – Zgaduję, że zapomniałaś, jak się gra.
- Nie pytaj nawet. – odpowiedziałam, nie mając najmniejszej ochoty udzielać mu wyjaśnień. Miałam wrażenie, że nie skończyłabym historii do jutra.
- Wiem, że taka z ciebie niegrzeczna dziewczynka po tych wakacjach, ale daruj sobie densy z młodocianym przestępcą.
- Przepraszam bardzo, nie wiedziałam, że nagle zmaterializuje się na tej scenie! Nie wiedziałam nawet,  że śpiewa. Odkąd młodociani przestępcy śpiewają pop-rock?
- Catherine, sieroto, ty chyba serio żyjesz pod kamieniem, gdzie ma fejsbuków. – Collin jęknął poirytowany.
Miałam na końcu języka podobnego typu nieskładną ripostę, ale nie miałam najmniejszej ochoty wdawać się z nim w jakąś potyczkę słowną. 
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, gdy pytałam o niego? – spytałam z pretensją.
- Nie sądziłem, że to cię obchodzi. Nie sądziłem też, że będziesz bujać się z blondyńskim pedałem na jednej scenie. – na końcu tego zdania zarechotał głośno i szyderczo. Nie pochwalał tego, jednak nie krytykował, a przynajmniej nie na głos. Wiedziałam, co myśli. Nie było sensu próbować mu wmówić, że nie czułam niczego do Rossa. Collin był zbyt spostrzegawczy.
- Dobra, koniec. Potrzebuję minuty ciszy, albo zwariuję. – ucięłam naszą wymianę zdań. Naprawdę chciałam, żeby wszystko na chwilę ucichło, chociaż to było niemożliwe. Znajdowałam się na koncercie pod samą sceną.
- Tak na marginesie, pilnuj swoich rzeczy następnym razem. Właśnie to są wyniki pijaństwa, Catherine! – Collin wręczył mi moją torebkę. Otworzyłam usta szeroko ze zdziwienia. Nie zauważyłam jej nieobecności do teraz, zrobiło mi się niezmiernie głupio. Jak mogłam ją zostawić?
Otworzyłam ją nerwowo, żeby sprawdzić, czy wszystkie elementy jej zawartości są na swoim miejscu. Znalazłam telefon, portfel, dokumenty i czerwoną pomadkę. Oprócz tego pomiędzy moimi palcami wyczułam kawałek papieru. Wyjęłam z torebki karteczkę złożoną na pół.
Rozłożyłam ją na pół i dostrzegłam dwa zdania znajomym pismem. Ta sama osoba – możliwe, że mój ojciec – podesłała mi zdjęcia Simpsona – dowody, które mogłyby go pogrążyć.
Ciarki przeszły mi po plecach, gdy przeczytałam wiadomość. Wzrokiem odszukałam Simpsona, mając nadzieję, że jest wystarczająco daleko i nie dostrzeże mojej nagłej paniki.

„Wiem, że go widziałaś. Zachowuj się normalnie i bądź ostrożna.”



*
 I oto jest piątka. Nareszcie coś się zadziało, hah, koniec głupich wprowadzeń, poznajcie Brada. Ta scena była chyba pierwszą tego opowiadania, obejrzałam występ R5 i The Vamps i stwierdziłam, że z tego trzeba zrobić fanfiction. Oczywiście w mojej wyobraźni to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, ale tak też jest super.
Counting Stars - https://www.youtube.com/watch?v=3YoECQjOthA
Pierwsza część rozdziału nie podoba mi się - w zasadzie dlatego tak długo go pisałam, nie mogłam przebrnąć przez ten koncert. Ale musiałam przedstawić Lucy, może w tym rozdziale jej obecność nie ma większego znaczenia, ale w następnym będzie mi potrzebna, haha.
 W następnym będą działy się dziwne rzeczy :). Dużo Brada i The Vamps - a to ff jest przecież głównie o The Vamps. R5 są tylko gratisowo hah
Mam nadzieję, ze ktoś to czyta i doceni :3
Love, Nessy.


4 komentarze:

  1. Ugh, dziewczyno! Ja za dwie minuty mam być przed domem! Ale jak się dowiedziałam, że jest piątka to musiałam przeczytać.
    Wiedz, że piszę koemntarz szybko, ale muszę go napisać! Rozdział jest świetny! Jestm zakichana w tym blogu, jest totalnie zajebisty. I Ty jako pisarka naprawdę masz ogromny talent-jak dla mnie, zwykłego czytelnika. Kocham, kocham, kocham.
    Przykro mi się zrobiło, gdy Ross patrzył tym samym wzrokiem na Lucy. Matko, tak go tutaj uwielbiam, ale sygnały, które wysyła są chore. Tak bardzo chcę wiedzieć co jest między nim, a bohaterką...;
    Nie dam rady. Za dużo emocji. Komentarz dokończę jak wrócę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurcze, ale się wstrzeliłaś. Akurat kończyłam poprawiać błędy i dopiero przed sekundą zaktualizowałam ;_;
      Panie i Panowie, Ross Lynch, wkrótce wyjaśnię, co z nim jest. Tak bardzo się cieszę, że podoba ci się <3

      Usuń
    2. Więc. I'm back. Jak już pisałam uwielbiam tego bloga. Opisy są mistrzowskie. Nie mówię, że masz nad sobą nie pracować. oczywiście, że tak. Każdy powinien. Co nie zmienia faktu, że Twoje opisy totalnie wymiatają. Nie potrafię znaleźć na nie normalnych słów.
      Jak już wcześniej pisałam na niektórych blogach przelatuję wzrokiem miejsca bez dialogów. Dlaczeo? Bo są słabe. Jest jednak parę blogów gdy tak nie robię. Twój jest jednym z nich. Co więcej, Ty masz prawie same opisy. Co mnie w tym wypadku ogromnie cieszy bo je uwielbiam!
      Przykro mi, jak już pisałam, z powodu Rossa. Kurde, on nie powinien tak patrzeć na Lucy. Powinien tak patrzeć tylko na bohaterkę. Tak bardzo chcę już rpzeczytać moment, gdy się pocałują, albo coś. Proszę, zrób to dla mnie!!!
      A Bradley? Nie jestem fanką The Vamps więc nie wiem o nich za dużo... XD Ale to nic ne zmienia. Chcę widzieć gdzie jest jej ojciec i w ogólle. Proszę, pisz, pisz bo z natury jestem cholernie ciekawska!
      rossomefanfiction

      Usuń
  2. Ja się zakochałam. .. piszesz tak niesamowicie świetnie. Masz okropnie wielki talent. Czekam z niecierpliwością na następny rozdział. P.S. to opowiadanie jest lepsze niż nie jedna Książka którą przeczytałam. Pozdrawiam i życzę świetnych pomysłów! !!

    OdpowiedzUsuń