niedziela, 24 sierpnia 2014

02. The truth is what's left

Gdzie tak pędzisz? – Rocky krzyknął doganiając mnie, co nie było trudne, skoro jego nogi były około dwa razy dłuższe od moich. Rocky był wyższy ode mnie o co najmniej dwadzieścia pięć centymetrów. Ja miałam około metr sześćdziesiąt siedem, więc wcale nie byłam aż taka niska.
- Gdziekolwiek, byle nie tutaj. – wyrzuciłam z siebie, nadal idąc przed siebie. – Musimy pogadać wreszcie, a już widzę jak nam to się udaje pod czujnym uchem policji i waszej matki.
Szłam tak szybko, dlatego, że sama nie byłam pewna, co chcę zrobić. Wiedziałam tylko to, że muszę się dogadać z braćmi Lynch, nie mogłam znieść tego, że już się nie przyjaźnimy. Spędziłam dwa lata obsesyjnie próbując nawiązać z nimi kontakt, ale nigdy nie było mnie stać na odważny ruch. Nie wiedziałam, czy będzie mnie stać na przeprosiny, ale chyba nie było odwrotu.
- Czekaj, Catherine, zatrzymaj się. – Ross zawołał. Odwróciłam się w jego stronę, czekając na to, co powie. – Możemy iść do nas. W tak wielkim domu na pewno znajdzie się ciche miejsce.
Pokiwałam głową, nieco otępiała, bo nie spodziewałam się tej propozycji. To wydawało się nieco zbyt łatwe. Poza tym nie mieliśmy zbyt dużego wyboru. Chicago, a dokładniej Avondale było moim domem. Może nie było pełne atrakcji – co w rzeczywistości było niedopowiedzeniem, bo Avondale było typową sypialnią miasta – ale wiązał mnie z tym miejscem pewien sentyment. Wychowałam się tutaj. Znałam te uliczki na pamięć.
- Wiesz, mamy szarlotkę, jeśli to cię przekonuje. – Ross zaśmiał się krótko. Pamiętał, że nie mogłam się oprzeć temu cieście.
- Dobraaaa, masz mnie. – powiedziałam uradowana. Moje bariery stopniowo opadały na miękkie brzmienie głosu Lyncha. Zobaczyłam promyk nadziei.
- Więc… Tyle przegapiłaś. Czy chociaż warto było? – odezwał się nieco sztucznie, szturchając mnie ramieniem, próbując rozluźnić atmosferę.
Parsknęłam krótkim śmiechem. Oboje graliśmy wyluzowanych, jakby wszystko było w porządku. – Co przegapiłam? Kawę mrożoną i szarlotkę? Daj spokój. Czasem dobrze jest się wydostać z Avondale.
- Hm, na przykład to, że ruszyliśmy z nagraniami, gdy cię nie było. Rozkręcamy się powoli. Jesteśmy już czymś wielkim w Avondale. Pewnego dnia będziesz krzyczała moje imię w pierwszym rzędzie MSG.
Przewróciłam oczami. Musiałam przyznać, że dobrze było wiedzieć, że bracia nadal dążą do tego samego marzenia z dzieciństwa.
- Więc… co z moim solo? Obiecałeś mi kiedyś solo– zawołałam z udawaną pretensją i uderzyłam go w ramię. To była prawda. Jedno solo na elektryku na ich pierwszym albumie miało należeć do mnie. - Obiecałeś.
Ross i jego rodzeństwo było wychowane w rodzinie muzyków. Od najmłodszych lat jego ojciec posyłał ich na lekcje gry na gitarze – na których pojawiali się naprawdę niechętnie, a przynajmniej na początku, mimo to miał swoją zasługę w zaszczepieniu w swoich dzieciach miłości do muzyki. Gdy wszystkie jego dzieci weszły w wiek nastoletni, nie musiał niczego więcej robić, w pewnym sensie dalej samo poszło. Każde z piątki rodzeństwa umie grać na co najmniej jednym instrumencie i każde chociaż trochę śpiewa. To odbiło się także na mnie. Miałam około dwanaście lat, gdy Rocky, który był tylko rok starszy ode mnie i Rossa, dał mi do ręki swoją akustyczną gitarę, którą traktował jak swoje dziecko, i pokazał mi parę najprostszych chwytów. Nie od razu zostałam świetną gitarzystką, ale nie uparcie nie przestawałam brzdąkać. W wieku piętnastu lat przerzuciłam się na elektryczną.
Po śmierci ich taty zespół się rozpadł. Dzięki wujkowi – bo tak zwykłam mówić na ich ojca – tak naprawdę zaczęli grać, więc gdy go zabrakło to też straciło sens. Dlatego dobrze było słyszeć, że grają. Cała piątka rodzeństwa kocha muzykę.
- Eh… Zobaczymy, słonko, jak będzie. Wiesz jak to jest… Nie wpuszczamy przypadkowych fanek na scenę. – blondyn odpłacił mi tonem zadufanej w sobie osoby. – Właściwie to mamy niedługo występ. Drugiego września. Jeśli chcesz to wpadaj. – powiedział beznamiętnie, jakby moja obecność była mu zupełnie obojętna.
Byliśmy na miejscu – w nowej posiadłości Lynchów. Dopiero teraz się zorientowałam, że nie byłam tu nigdy wcześniej. Po tamtej nocy, której wujek umarł, już nie zachodziłam do Lynchów przy każdej nadarzającej się okazji – w ogóle nie zachodziłam, skoro przez pierwsze parę tygodni Ross unikał mnie, a przez następne miesiące nie mógł nawet na mnie.
Dlatego ciężko było mi przywyknąć, że mam ich z powrotem na parę godzin. To nie było to samo, co parę lat temu. Oboje się zmieniliśmy, ale w tym konkretnym momencie oboje staraliśmy się, by dzisiejszy wieczór wypalił.
- Chcesz usłyszeć wersje przedpremierową? – Rocky spytał, otwierając gigantyczny garaż. Minęliśmy dwa robiące wrażenie samochody – BMW Rocky’iego i starego mercedesa, który należał do Rikera, najstarszego brata. Rocky odwrócił się do mnie i posłał mi dumny uśmieszek, gdy zobaczył jak rozglądam się dookoła wielkimi oczami. Za drzwiami znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie. Nieduże, ale za to zapakowane sprzętem muzycznym. Dostrzegłam cztery śliczne Fendery – dwa elektryczne, jeden akustyk i jeden bas – perkusję, w tyle mnóstwo kabli, parę statywów.
- Wow, pewnie. – odezwałam się pod wrażeniem tego, co widziałam. Zawsze zazdrościłam pieniędzy Lynchom, dzięki firmie wujka było ich stać na takie zabawki. Teraz należała do Karen.  - Powinnam przynieść prezent? – zwróciłam uwagę na to, że następnego dnia po koncercie Ross miał urodziny. Trzeciego września z kolei był już poniedziałek – co oznaczało powrót do szkoły. Już nie mogłam się doczekać. To będzie mój ostatni rok na szczęście.
- Na koncert? Nie. Ale na imprezę urodzinową oczywiście. Nie wchodzisz z pustymi rękami.
Uśmiechnęłam się szeroko. Podobał mi się ten pomysł. W świetle ostatnich wydarzeń byłam pewna, że nie zaprosi mnie na swoją osiemnastkę, więc w pewnym sensie mogłam odetchnąć z ulgą. Bazując na tym i naszych wesołych pogaduchach, pomyślałam, że pomimo tego, jak nasza relacja wyglądała przez ostanie dwa lata, może wszystko było do odbudowania. Może ja, Ross i Rocky mogliśmy znowu być przyjaciółmi?
- Mogę? – spytałam nie pewnie, biorąc do ręki Molly – tak, to była gitara Rocky’ego. Prawdopodobnie była dla niego najcenniejszą rzeczą, jaka istniała.
Rocky skinął głową. Nadal mi z nią ufał, co przyjęłam z lekkim zdziwieniem.
Byłam taka zaaferowana rozmową i gitarami, że zapomniałam o tym, co ważniejsze. Nienawidziłam siebie za to, że poruszę ten temat. Nie chciałam tego robić. Nie chciałam przypominać im o tym, dlaczego od dwóch lat ich rodzina jest w rozsypce. Ale nadszedł czas, żebym przestała tchórzyć. Ta sprawa nas rozdzieliła, dlatego czułam, że musimy o tym porozmawiać.
Spojrzałam na jego szeroki uśmiech. Nie chciałam, żeby zniknął z twarzy Rossa, ale wiedziałam, że tak się właśnie stanie.
- Jak się trzymacie? Wiesz… czy coś więcej wiadomo? – wydobyłam z siebie te ciężkie pytania. Mój głos trząsł się, a palce zacisnęły się na materiale moich ciemnych jeansów.
Miałam na myśli pożar, który pochłonął jego ojca i cztery inne ludzkie istnienia, przy okazji trawiąc dom Lynchów.
Ross wyraźnie posmutniał. – Policja nadal nic nie wie. Oficjalnie to nadal tragiczny wypadek. – jego usta zacisnęły się gniewnie w cienką linię - Nikt w to nie wierzy oczywiście. Podobno są na to dowody, ale mama o niczym mi nie chce powiedzieć.
Ani mój tata – dopowiedziałam w myślach – który był komendantem policji w Avondale. Rozumiałam to dobrze – nie dyskutował o sprawach służbowych z rodziną. Ross liczył jednak na więcej z jego strony, co było przyczyną naszych kłótni dwa lata temu. Nie chciałam do tego wracać, to było męczące.
- Co u Rydel? – spytałam.
- Ma się lepiej, wróciła do Avondale na wakacje. Kończy niedługo rehabilitację, ale nie wygląda na to, żeby miała się rozstać się z kulą. – powiedział Rocky, rozplątując zwinięte kable, których stos leżał na stosie kartonowych pudeł pod ścianą. Wygląda na to, że nie rozpakowali się do końca.
To stało się dokładnie dwa lata temu – pod koniec wakacji. Ross tamtego dnia kończył szesnaście lat, nasza dwójka, Rocky i Lucy Marshall wygłupialiśmy się gdzieś na plaży w pobliżu centrum, nie mając pojęcia, co się miało stać. W posiadłości Lynchów odbywało się nieoficjalne spotkanie członków zarządu firmy żywnościowej, którego prezesem był Mark Lynch. Siostra Rossa, Rydel została w domu, podczas gdy jej matka Karen z najmłodszym Rylandem byli w Chicago, a Riker… cholera wie gdzie, ale to cały on, zawsze miał coś swojego do roboty. Byliśmy w drodze do domu państwa Lynch, gdy usłyszeliśmy głośny huk. Nie zdawaliśmy sobie wtedy z tego sprawy… ale to był dźwięk eksplozji. Żadne z nas nie pomyślało o tym. Dopiero, gdy zbliżyliśmy się wystarczająco, by zobaczyć pomarańczowe światło i dym, zaczęliśmy biec. Pamiętam tylko to, że nigdy nie byłam tak przerażona. Czułam jakby czas się zatrzymał dla nas. To nie mogło się dziać naprawdę. Chciało mi się jednocześnie płakać i krzyczeć, biegłam najszybciej jak mogłam, starając się dogonić spanikowanego Rossa, bo zanosiło się na to, że wbiegnie do środka. Z tym, że… nie byłby w stanie. Z prawej strony posiadłości niewiele dostało.
Podobno pomieszczenia zawaliły się w wyniku eksplozji instalacji gazowej – przynajmniej to mówiła policja na miejscu. Mówili, że to był tragiczny wypadek – niezabezpieczona, wadliwa instalacja, która pochłonęła pięć ludzkich istnień - siostra Lucy, Vanessa była jedną z nich, niestety Marshall była też z nami -  i zadała poważne rany gościom przyjęcia, także Rydel, której udało się uciec. Jedna noc zabrała to wszystko. Ross miał rację. To nie był przypadek, ktoś pomógł losowi. Mogłam to zrozumieć.
Pamiętam także zmieniający się wyraz twarzy Lucy. Najpierw był szok, następnie nasza przyjaciółka zaczęła krzyczeć i rzucać się, oddychając ciężko i szybko. To był atak paniki.
- Rydel nie chce rozmawiać, ale ona wie więcej. Właściwie to sądzę, że wielu rzeczy nie powiedziała. Mogę się założyć, że wie kogo widzieliśmy. – Ross powiedział, wpatrując się we mnie znacząco. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy, ale pamiętałam. W tamtym szaleństwie, gdy trzymałam Rossa w tłumie gapiów, służb ratowniczych – trzymałam go mocno, by nie wyrwał się w stronę czerwono-białych taśm – dostrzegliśmy dwie sylwetki, które wydostały się  z domu. Przez łzy i ciemność nie rozpoznałam tamtej dwójki. Ku naszemu zdziwieniu, zamiast przybiec prosto w naszą stronę, udali się do lasu. Uciekali tak szybko, jakby nie chcieli być zauważeni.
- Nie chce pomóc? – zdziwiłam się.
- To dla niej trudniejsze. Wszyscy straciliśmy tylu ludzi, ale Rydel… Ona widziała to wszystko, przeżyła, więc widzi to zupełnie inaczej. - Ross westchnął głęboko. Jego oczy zaczęły się błyszczeć. – Ona nie chce o tym myśleć, ani rozmawiać z nikim. Wydaje mi się, że jest gorzej niż z mamą. - Ross uśmiechnął się smutno. – W pewnym sensie nasza rodzina się rozlatuje, Cathie. Nie dziwię się, nie możemy już na siebie patrzeć.
W tym momencie nie mogłam się powstrzymać. Dobrze wiedziałam, czemu nie powinnam, jednak to jak bardzo jego oczy się błyszczały, rozwalało mnie od środka. Nie wytrzymałam i przytuliłam go. Ross ku mojemu zdziwieniu bardzo mocno przycisnął mnie do siebie.
- Dlatego ja i Rocky zaczęliśmy namawiać resztę do nagrań. Nadszedł czas, by zrobić coś, co się liczy. Wybacz, że zrzucam to wszystko na ciebie. Nie rozmawialiśmy od tak dawna.
Prawda. Nasz kontakt się urwał niedługo po tym, co zaszło. Na początku nie rozumiałam, dlaczego Ross nie chciał ze mną rozmawiać, potem dotarło do mnie, że potrzebuje czasu. Pożar był tragedią, z którą musieliśmy się wszyscy uporać. Chłopcy i Rydel utracili ojca – ja utraciłam wujka, Lucy siostrę. Karen została bez męża i domu. To nie był koniec. Ja z kolei metaforycznie straciłam wszystkich ludzi, na których mi zależało i nie byłam taką jedyną osobą. Było wiele ludzi, którzy odczuli tę tragedie podobnie.
- Tęskniłem za tym. – powiedział. Uśmiechnęłam się zanim odpowiedziałam, nadal czując jego dłonie na swoich plecach.
- Ja też, Ross. – odpowiedziałam.
Szkoda, że blondyn nie zdawał sobie sprawy, co naprawdę miałam na myśli – jak bardzo tęskniłam za nim w rzeczywistości.
- Gramy, czy co? – Rocky roześmiał się i zaczął walić w bębny, przerywając nasz „słodki moment”. – Stary, nie mogę na to patrzeć.
- Oczywiście. – odpowiedział jego brat. – Pogadamy później, Catherine.
Nie wiedziałam, co miał na myśli, ale podobała mi się perspektywa rozmowy.


Granie z Rocky’m i Rossem było o tyle trudne, że każde z nas lubiło hałasować. Można się domyśleć jak to brzmiało, gdy wszyscy zaczęliśmy jednocześnie grać. To był jeden wielki chaos, w którym w końcu zaczęliśmy krzyczeć na siebie, bo raz Rocky odpływał do swojego świata i walił w bębny z całych sił. Innym razem ja zaczynałam urzeczywistniać swoje marzenia o byciu gwiazdą rocka i skakałam z gitarą na pasku najwyżej jak mogłam. Ciężko było przestać, gdy już się wpadło w nastrój.
W końcu udało nam się dojść do częściowego porozumienia, chociaż nadal nie rozumiem jak to zrobiliśmy. Po piętnastu minutach kompletnego jazgotu z garażu Lynchów nareszcie wypływała jedna, zgrana piosenka Aerosmith. Gdy skończyliśmy Cryin’, przyszła kolej na kaleczenie innych klasyków. Nagle znalazłam w sobie pokłady niezużytej energii. Uwielbiałam to uczucie, jak powiedziałam, grałam, jakbym miała nigdy nie przestać. Temu wszystkiemu towarzyszyły dzikie okrzyki, machanie głową i włosami, próba popisywania się akrobacjami – to akurat Ross, ja tylko biegałam po garażu.
Kończyliśmy właśnie piosenkę, uderzyłam kostką ostatni raz w struny, pozwalając brzmieć akordowi.
- Czy już udowodniłam, że potrafię? Wystarczy? – zawołałam, odgarniając niesforne włosy z twarzy, oddychając głęboko ze zmęczenia.
- Oczywiście – wycedził niewyraźnie Ross, zaciskając w ustach kostkę. Szybko dostroił strunę D i gdy tylko zwolniły mu się ręce, już mógł mówić swobodnie.
- Więc… - zaczęłam niepewnie. – Solo na koncercie jest moje? – powiedziałam bez zbytecznej ekscytacji, szczerząc zęby na końcu.
Ross zaśmiał się sarkastycznie. – Chyba śnisz, słonko.
- Jesteś beznadziejny. – skomentowałam śmiejąc się głośno. Oczywiście to był żart i Ross o tym wiedział. Przełożyłam pasek nad głową i odłożyłam Molly na stojak. Skierowałam swoje kroki w stronę stosu kartonowych pudeł przy przeciwległej ścianie i usiadłam na samym szczycie.
- Ej, ej. – odezwał się Rocky. – Nie będę cię zdrapywał z podłogi, jeśli wylądujesz na ziemi.
- Bez obaw, to stabilna konstrukcja! – zawołałam uśmiechając się krzywo. Nie, stos wypchanych kartonów nie był stabilny. Liczyłam na to, że proporcjonalnie jestem dużo lżejsza od tego na czym siedzę. – Ręczę za to, jestem inżynierem!
- Dobrze. Jeśli pani inżynier pozwoli, to my wrócimy do swojej nudnej pracy. – powiedział do mnie Ross. W rękach miał już gitarę akustyczną.
Uśmiechnęłam się, rozkoszując się widokiem mojego jasnowłosego przyjaciela z gitarą. Miałam coś do chłopców z gitarami.
Zaczęli grać wolną, spokojną piosenkę, gdzie jedynym instrumentem była gitara akustyczna. Nigdy wcześniej nie słyszałam jej. Po dwóch taktach Ross zaczął śpiewać. Byłam pod wrażeniem tego, jak naturalnie to mu przychodziło. Właściwie żadna ze mnie publiczność, ale gdyby role były odwrócone, nie wiem, czy odważyłabym się śpiewać czy grać przed Rossem. On z kolei nie miał z tym najmniejszego problemu, jego głos był czysty i zdecydowanie uderzał dźwięki. Nie był też kompletnie pozbawiony emocji, był idealny.
Piosenka była o drugich szansach? Uśmiechnęłam się ironicznie.
Czy uzyskałam drugą szansę? Granie z chłopakami sprawiło, że ten wieczór przypominał bardziej powrót do przeszłości, a nie 2013 rok. Czułam się z nimi prawie tak swobodnie jak dwa lata temu. Chciałam, tak bardzo chciałam, żeby wszystko po dzisiejszym dniu magicznie się naprawiło. Nie miałam już mieszanych uczuć. Potrzebowałam ich w swoim życiu.
Poczułam, jak kartony pode mną powoli uginają się, więc przesunęłam się w lewą stronę. To był bardzo, bardzo zły pomysł, bo ten z kolei był pusty. Sekundę później wpadłam do środka i osunęłam się w dół wraz ze „stabilną konstrukcją”. Podczas desperackich prób złapania się czegoś, ściągnęłam za sobą dwa puste pudła. Zanim uderzyłam o ziemię z moich ust wypłynęło szpetne przekleństwo. Głuchy huk sprawił, że chłopcy przestali grać i odwrócili się w moją stronę.
Japierdole, pomyślałam, podnosząc się z kałuży papierów, które wysypałam swoim upadkiem. Mogłam poczuć, że robię się cała czerwona na twarzy ze wstydu. Gratulacje, Catherine, świetna robota.
Rocky po sekundzie konsternacji dostał tak silnego ataku śmiechu, że zaraz znalazł się pod ścianą. Spod jego zaciśniętych powiek ciekły łzy, a jego śmiech przypominał świergot ptaka, bo chłopak nie mógł już wytrzymać, brakowało mu oddechu.
- Haha, wiedziałem! Wiedziałem! – Rocky krzyknął do mnie i zaraz powrócił do poprzedniej pozycji.
Ross także się roześmiał, aczkolwiek nie tak mocno, jak jego brat. Odłożył szybko gitarę i powolnym krokiem zbliżył się do mnie, nadal chichocząc pod nosem. Musiałam przyznać, że miło było go widzieć wesołego. Co nie zmieniało faktu, że irytowało mnie to, że się ze mnie śmieje, a ten pajac pod ścianą przekraczał wszelkie granice.
- Cieszę się, że zapewniam wam rozrywkę. – powiedziałam, gdy Ross kucnął, by znaleźć się na moim poziomie. Byłam nadal na ziemi, gdyż próbowałam zebrać papiery, które rozrzuciłam. To były jakieś dokumenty.
Ross zaśmiał się krótko zanim odpowiedział. – To nie jest tak, że nie ostrzegaliśmy cię. A ty nadal zrobiłaś po swojemu.
Przewróciłam oczami. Możemy pominąć ten szczegół.
- Wszystko w porządku? – zapytał nadal się uśmiechając.
- Taa, tylko moja duma ucierpiała. – mruknęłam pod nosem. Zauważyłam, że Rocky, któremu już dawno brakowało powietrza, podniósł się na nogi. Posłałam mu groźne spojrzenie, gdy usłyszałam, że znowu chichocze.
- Nie wiedziałem, że trzymamy tutaj jakieś dokumenty. Wydawało mi się, że wszystkie ważne rzeczy są w biurze.
Zbierając kartki w jeden plik zauważyłam coś ciekawego. Na wydruku było moje nazwisko. Wysunęłam kartkę na wierzch, przesuwając wzrokiem po tym, co było napisane na niej.
15.30 Fray opuszcza dom. Kieruje się w stronę pańskiej posiadłości.
15.50 Fray, Lucy Marshall wraz z Rossem i Rocky’m spotykają się przed domem Lynchów. Rozmawiają i oddalają się w stronę przystanku autobusowego. Piętnaście minut później wsiadają do autobusu linii 156. Obserwuję obiekt, rozmawiają o nauczycielu. Nie wygląda na to, by Fray cokolwiek podejrzewała.

Spojrzałam na datę. Trzeciego września 2011.
Trochę mi zajęło przetworzenie tego, co tu było napisane. Otępiałym wzrokiem wpatrywałam się czytając dalej.
- Co to jest? – Ross ściągnął brwi, gdy przeczytał. – Catherine?
Ja jednak czytałam dalej.

17.30 Fray pozostaje na plaży z trójką znajomych. Żadnych oznak zaniepokojenia. Można być pewnym, że dziewczyna nic nie wie.

Czego nie wiem?
To był raport złożony wujkowi. Ktoś tego dnia nas obserwował. I był cholernie dobry w tym, co robił, skoro nie zorientowałam się do dzisiaj. Zastanawiałam się, czy to był jedyny dzień, gdy ktoś mnie śledził. Co jeszcze wujek Mark wiedział o mnie? Który z moich sekretów?
Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. To wcale nie było troskliwe zachowanie. To było poważne naruszenie prywatności i każdy Lynch dobrze wiedział o tym, że nie mogłam znieść, gdy miałam na sobie czyjś wzrok. Nagle poczułam się niezmiernie niekomfortowo.
Ross wyrzucił z siebie zszokowanym głosem. – Byliśmy śledzeni!
Ja wpatrywałam się w wydruk beznamiętnie, czując narastającą irytację. Szok już minął. Przyszła kolej na złość.
 Rocky tymczasem zbliżył się do naszej dwójki, gdy usłyszał, że znaleźliśmy coś… dziwnego.
- Nie. – zaprzeczyłam ostro. – To ja byłam śledzona.
To moje nazwisko było na górze kartki. Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat ja, ale nie musiałam dalej czytać. Wiedziałam, co było dalej, byłam tam do cholery jasnej. Spotkaliśmy znajomych Rossa i poszliśmy tańczyć. To były w końcu jego urodziny.
I noc pożaru.
- Nasz ojciec zlecił kogoś, by nas śledził tamtej nocy? – zawołał oburzony Rocky.
- Wygląda na to, że tak. – odpowiedziałam mu, odwracając kartkę na drugą stronę. Ciąg dalszy był na ziemi, prawdopodobnie zanim wszystko się na niej znalazło, kartki były poukładane chronologicznie. Niektóre były zadrukowane czarnobiałymi zdjęciami. Głównie moimi i chłopaków. To pewnie miało poświadczyć, że byliśmy na plaży w centrum.
- Czekaj, Catherine. Dlaczego miałby to robić? – Ross spytał, nachylając się nade mną, praktycznie wyrywając mi kartki z rąk.
- Chciałabym wiedzieć. – ściągnęłam brwi. Byłam ciekawa, co stało się dalej, wujek Mark niecałe dwie godziny od opisywanych wydarzeń miał ważne spotkanie. Tamto spotkanie. Zastanawiałam się, co szpieg dalej napisał.
- Myślicie, że jest możliwość, że… spodziewał się ataku? Dlatego wysłał kogoś za nami? Żeby mieć pewność, że będziemy bezpieczni. – spytał Rocky.
- Nie wiem. – odpowiedziałam. Nie byłam do tego przekonana dlatego, że wysłał kogoś za mną, a ta osoba nigdy się nie ujawniła. Więc jakim cudem miała zapewnić nam bezpieczeństwo? Nikt nie powstrzymał nas przed powrotem do domu. Pospieszylibyśmy się parę minut wcześniej i wszyscy spalilibyśmy się razem z nimi. - Ty też nie wierzyć w tą historyjkę o wadliwej instalacji gazowej, co? – spytałam, chociaż znałam już odpowiedź.
- Nikt w to nie wierzy. – prychnął Rocky. – Wybacz, ale nie sądzę, że to przypadek, że akurat w ten dzień, gdy w tym domu były zebrane wszystkie grube ryby firmy, instalacja nawaliła. Cholera, nie! Przecież w domu wszystko było sprawne. Wiesz, co sądzę? Sądzę, że ktoś pomógł pożarowi rozprzestrzenić się. Mało tego, ktoś go podłożył. To był zaplanowany atak, nie uwierzę w nic innego! Nie rozumiem tylko dlaczego policja nie chce przyznać nam racji.
- Wiesz, w większości przypadków się nie mylą. – powiedziałam beznamiętnie i od razu pożałowałam. Rocky wpadł w większy gniew. To nie był dobry moment, by bronić zawodu mojego ojca. Nie podobało mi się, że ktoś zarzuca policji kłamstwa, bo to jakby zarzucał je mojemu tacie.
- Ktoś od wewnątrz to zatuszował! Tu chodzi o coś więcej. Tata miał wrogów.
Nie odpowiedziałam. Oczywiście, że miał. Nie mogłam jednak zmusić się do myślenia, że ktoś zlecił zabójstwo wujka, bo z nieznanych nam powodów chciał pozbyć się go i jego wspólników. To było zbyt chore, żeby być prawdą.
- Mam nadzieję, że ktokolwiek za tym stoi, zgnije w piekle.
Zebrałam wszystkie kartki z ziemi i sięgnęłam za siebie po pudło, z którego powypadały. Przysunęłam się bliżej i przyjrzałam się zawartości. W środku znajdowała się jeszcze jedna teczka. Wyjęłam ją i bez zastanowienia otworzyłam, całkowicie ignorując kłócących się ze sobą Rossa i Rocky’ego. Sprzeczali się na temat tamtego dnia, każde z nich miało inną teorię, ale w jednym się zgadzali – pożar nie wybuchł przypadkowo.
W teczce znalazłam dwa pliki spiętych ze sobą zadrukowanych kartek. Spojrzałam szeroko otwartymi oczami na pierwszy. Na pierwszej stronie było wypisane moje nazwisko dużymi literami, data i miejsce urodzenia, a po lewej stronie doczepiono moje zdjęcie legitymacyjne. Poniżej widniało coś, co przypominało odciski moich palców. Nie miałam pojęcia skąd wujek mógł mieć moje odciski. Nigdy nie byłam karana, więc policja nie miała czegoś takiego. Jeszcze niżej zebrane były informacje na mój temat. Było tu wszystko od koloru oczu, opisu fizycznego, do spisu szkół, do których chodziłam.
Nigdy nie byłam spisana chociażby za zakłócanie ciszy nocnej, jednak miałam swoje dokumenty jakbym była poszukiwaną kryminalistką.
Do czego potrzebne były im te wszystkie informacje?
Przewróciłam stronę.
- Czy to jest… twój akt urodzenia? – spytał Ross.
Nie odrywałam wzroku od teczki. Jakim cudem miał go? Dreszcz przeszedł mi po plecach. Z każdą sekundą to stawało się bardziej niepokojące. – Tak sądzę… Dlaczego wasz ojciec miałby te wszystkie informacje na mój temat?
Nie podobało mi się to.
- Może dlatego? – odezwał się Rocky, trzymając w dłoniach jeszcze inną kartkę. – To transkrypcja rozmowy taty z Johnem Marshallem.
- Zaraz… - zatrzymałam się. – Myślałam, że wyjechał zanim to wszystko się stało. – Tylko oficjalnie wyjechał. Nazwisko John Marshall widniało na liście osób zaginionych. Po rozwodzie z matką Lucy po prostu zniknął.
- Wrócił na pogrzeb. – Rocky odpowiedział. Vanessa była jego córką. Przeszły mnie ciarki.
- Okay… - zaczęłam się niecierpliwić. – O czym rozmawiają?
Rocky posłał mi długie zbolałe spojrzenie. – Catherine…
- Mów, stary! – zawołał Ross. Zdziwiłam się, że tak mocno to go zdenerwowało. Pewnie też zdenerwowałabym się, gdyby okazało się, że nie wiedziałam pewnych rzeczy o swoim tacie.
- Przeczytaj a później spójrz jeszcze raz na swój akt urodzenia.

Jesteś pewien, że to ona?
Jedna z córek członków Kręgu musi nią być. To nie są plotki. Alexander nie wyjechał bez powodu. Poza tym sprawdziliśmy w laboratorium, Catherine nie jest spokrewniona z Oliverem Frayem. Cassie wykonała kawał dobrej roboty zatajając tą informację.
Więc… To Catherine. Przykro mi, ciężko mi w to uwierzyć, traktowałem ją jak swoją własną córkę.
Tak, to ona. Nie sądzę,  że Alexander próbował się z nią skontaktować, ale wróci po nią. Dlatego nie możesz pozwolić, żeby ktokolwiek inny się dowiedział, rozumiesz? Taka informacja szybko się rozejdzie.
Rozumiem.

Mój umysł zignorował dziwne, pseudo-tajemnicze części rozmowy, a wzrok utknął na jednym zdaniu, które tak naprawdę zrozumiałam. Wtedy moje oczy napełniły się łzami.
Catherine nie jest spokrewniona z Oliverem Frayem.
To dlatego wujek zatrudnił kogoś, by mnie śledzić? Zacisnęłam palce na kartce.
- Gówno prawda. Nie wiemy nawet, czy to prawdziwa rozmowa. – powiedziałam, próbując zabrzmieć stanowczo i groźnie, jednak zabrakło mi siły. Próbowałam nie płakać, ale łzy wydostawały mi się spod powiek bez udziału mojej woli, czułam jakby coś mnie dławiło. Nie mogłam wypowiedzieć ani słowa więcej. A chciałam krzyczeć.
Rocky rzucił w moją stronę kasetą. – Jest nagrana, jeśli chcesz usłyszeć. Ale oszczędzisz mi szukania magnetofonu, jeśli uwierzysz na słowo. – jego słowa były ostre i cyniczne. Posłałam mu lodowate spojrzenie. Nie mogłam uwierzyć w ten brak delikatności.
Pokręciłam głową przecząco. Nie było mowy. Jakim prawem ktoś mógł tak pomyśleć?! Nie było możliwości, żeby Oliver nie był moim tatą. Zaczęłam się gorączkować i zanim się opamiętałam, słowa zaczęły same wysypywać się z moich ust - Mama nie potrafiłaby czegoś takiego ukryć. Dlaczego mam w to uwierzyć? Na podstawie chorego dochodzenia, które prowadził wasz ojciec? Na pewno nie na podstawie jednego pieprzonego kawałka papieru!
Ross objął mnie ramieniem, ale natychmiast wyrwałam się.
- Spójrz na to, proszę cię. – odezwał się Rocky, wskazując na akt urodzenia – Nazwisko twojej mamy – Cassandra Hamilton Fray, ale nazwisko taty? – pokazał palcem. – Puste miejsce.
Zacisnęłam mocniej powieki, czując jak strugi łez spływają mi po policzkach. Nie chciałam tego dłużej słuchać. – To nie znaczy, że Oliver nie jest moim ojcem.
- W takim dlaczego nie ma tu jego nazwiska?! – Rocky zawołał głośno.
- Przestań. – Ross skarcił brata.
- Nie. – Rocky odparł. – Przykro mi, Catherine, ale tu masz swój dowód. – starszy Lynch wręczył mi kopertę. Wyjęłam powoli list z laboratorium. Pewna, mała część mnie  jeszcze wierzyła, że wynik badania zaprzeczy temu wszystkiemu.
Z przykrością informujemy, że Catherine Fray nie jest spokrewniona z Panem Oliverem Frayem… nie czytałam dalej.
Teraz już nic z mojej samokontroli nie pozostało. Zaczęłam płakać. I nie obchodziło mnie to, że Ross i Rocky to widzieli. Cały czas pod nosem powtarzałam, że to nie może być prawdą. Ale… z drugiej strony nie było powodów, żeby ktoś stworzył fałszywe dowody. Na wydruku z laboratorium widniał podpis i pieczątka.
W tym momencie nie rozumiałam już niczego. Nic nie miało sensu.
Wakacje od rzeczywistości? Miałam ich całe osiemnaście lat. Jak to było możliwe, dlaczego ktoś mógłby zataić coś takiego? Jak moja matka mogła pozwolić mojemu tacie przytulać mnie, bawić się ze mną, uczyć chodzić, jak mogła pozwolić mu tak bardzo mnie kochać, jeśli wiedziała, że nie jestem jego córką? Przez osiemnaście lat nikt nie wspomniał nawet o tym, że mój akt urodzenia nie znajduje się w urzędzie.
Przez osiemnaście lat nikt nie zauważył, że mój tata, osoba, którą szanowałam, którą traktowałam jako wzór do naśladowania – to nigdy nie była mama, ona zawsze miała mi coś do zarzucenia - nie był moim tatą. Wygląda na to, że moje brązowo-zielone oczy wcale nie były oczami mojego taty. Były jakiegoś obcego faceta, o którym wiedziałam tylko tyle, że miał na imię Alexander.
W tym momencie nie miałam pojęcia kim była kobieta, która mnie wychowała. Sądziłam, że Cassandra Fray nie byłaby zdolna do czegoś takiego. Najpierw zdradza mojego tatę – miałam starszego brata, Masona, więc to nie tak, że moi rodzice nie byli razem, gdy się urodziłam – a potem buduje świat kłamstw. To bolało najbardziej.
Nie chodziło tylko o fakt, że Oliver był moim ojcem. O co chodziło z tymi tajemnicami? Dlaczego wujek Mark wysyłał za mną ludzi? Dlaczego mówili o mnie w ten sposób?
- Dlaczego okłamała mnie? – spytałam Rossa. Moje czoło było przytknięte do jego klatki piersiowej. Na jego koszulce pojawiała się coraz większa plama. Nie byłam pewna, czy czułam się komfortowo w tej pozycji.
- Może miała dobry powód? – odpowiedział Rocky.
Zastanawiałam się jak Ross to zrobił, że pozostawał kompletnie spokojny. Zresztą obaj bracia zachowywali się, jakby nic nigdy nie mogło ich zranić. Być może fakt, że mieli za sobą o wiele większą tragedię, sprawił, że takie odkrycie nie wywoływało w nich żadnej reakcji.
U mnie wyglądało to zupełnie inaczej. Wszystko, w co wierzyłam zostało wywrócone do góry nogami. Mój mózg bolał.
Podniosłam się do pozycji siedzącej. – Tak? Chciałabym go kiedyś usłyszeć.
- Wiem, że to dużo jak na jeden raz, ale… spróbuj nie wyżywać się na niej. – poprosił mnie Ross. – To twoja mama. A znam ją tyle, by wiedzieć, że nie jest złą osobą.
To zabawne, że ktoś, kto akurat był ze mną spokrewniony był wstanie zrobić coś takiego.
Zamknęłam oczy. – Ja po prostu… - zatrzymałam się, próbując uporządkować rozbiegane myśli. Ross miał rację. To było dużo jak na jeden raz. – Nie chcę teraz o tym myśleć. Zbyt wielu rzeczy nie wiem, a doprowadza mnie to do szaleństwa. Możemy wrócić do tego jutro? Proszę?
Ross i Rocky wymienili spojrzenia, po czym wstali jednocześnie, podciągając mnie do góry, abym stanęła na nogi.
- Jeszcze jedna rzecz. – powiedziałam spokojnie. W normalnych okolicznościach nie odważyłabym się poprosić. – Mogłabym tutaj zostać na noc? Nie wiem, czy jestem wstanie tam wrócić i utrzymać swoje emocje w kupie.
Nawet nie wiedziałam, co mogłabym im powiedzieć. Czy cokolwiek mogłam im powiedzieć.
Ross posłał mi długie, zmartwione spojrzenie.
- Pewnie.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, uporządkowaliśmy sprzęt szybko i zaczęliśmy kierować się w stronę drzwi. Gdy Rocky nacisnął na klamkę, do naszych oczu doszedł głośny, prawie ogłuszający huk. Cała nasza trójka odwróciła się w ułamku sekundy w stronę źródła dźwięku. Ale nie mogliśmy niczego zobaczyć. Całe pomieszczenie było w gęstym dymie.
A pudła z dokumentami, które zawierało te wszystkie informacje stanęły w płomieniach.
Usłyszałam przeciągły wrzask.

Catherine, biegnij!

*
Nie wiem, co sądzicie, ale ja sądzę, że takie odkrycie zabiłoby mnie na miejscu. Podoba mi się ten rozdział, mam nadzieję, że wam także przypadnie do gustu.
Następny rozdział będzie także zapakowany wydarzeniami, niedługo także poznamy Brada. (nawiasem mówiąc, to nie będzie typowe fanfiction, gdzie głównym wątkiem jest sławny Bradley i chłopaki, więc jeśli nie jesteście fankami The Vamps to i tak zachęcam do czytania.) 

Czytajcie, komentujcie, polecajcie innym - szczerze, to potrzebuję czegoś takiego właśnie, w przeciwnym razie to opowiadanie umrze śmiercią naturalną. 





Love, Nessy
[@NessyPL]

2 komentarze:

  1. awwssss *.* Świetny! <3
    w wolnej chwili zapraszam do siebie http://wind-onedirection-fanfiction.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. O mój.. to jest piękne.. Czytałam dużo ff, ale to opowiadanie jest najlepsze ! ♥ Nie poddawaj się ! Będę czytać do końca <3

    OdpowiedzUsuń