Gdzie tak
pędzisz? – Rocky krzyknął doganiając mnie,
co nie było trudne, skoro jego nogi były około dwa razy dłuższe od moich. Rocky
był wyższy ode mnie o co najmniej dwadzieścia pięć centymetrów. Ja miałam około
metr sześćdziesiąt siedem, więc wcale nie byłam aż taka niska.
- Gdziekolwiek, byle nie tutaj. –
wyrzuciłam z siebie, nadal idąc przed siebie. – Musimy pogadać wreszcie, a już
widzę jak nam to się udaje pod czujnym uchem policji i waszej matki.
Szłam tak szybko, dlatego, że sama nie
byłam pewna, co chcę zrobić. Wiedziałam tylko to, że muszę się dogadać z braćmi
Lynch, nie mogłam znieść tego, że już się nie przyjaźnimy. Spędziłam dwa lata
obsesyjnie próbując nawiązać z nimi kontakt, ale nigdy nie było mnie stać na
odważny ruch. Nie wiedziałam, czy będzie mnie stać na przeprosiny, ale chyba
nie było odwrotu.
- Czekaj, Catherine, zatrzymaj się. –
Ross zawołał. Odwróciłam się w jego stronę, czekając na to, co powie. – Możemy
iść do nas. W tak wielkim domu na pewno znajdzie się ciche miejsce.
Pokiwałam głową, nieco otępiała, bo nie
spodziewałam się tej propozycji. To wydawało się nieco zbyt łatwe. Poza tym nie
mieliśmy zbyt dużego wyboru. Chicago, a dokładniej Avondale było moim domem.
Może nie było pełne atrakcji – co w rzeczywistości było niedopowiedzeniem, bo
Avondale było typową sypialnią miasta – ale wiązał mnie z tym miejscem pewien
sentyment. Wychowałam się tutaj. Znałam te uliczki na pamięć.
- Wiesz, mamy szarlotkę, jeśli to cię
przekonuje. – Ross zaśmiał się krótko. Pamiętał, że nie mogłam się oprzeć temu
cieście.
- Dobraaaa, masz mnie. – powiedziałam
uradowana. Moje bariery stopniowo opadały na miękkie brzmienie głosu Lyncha.
Zobaczyłam promyk nadziei.
- Więc… Tyle przegapiłaś. Czy chociaż
warto było? – odezwał się nieco sztucznie, szturchając mnie ramieniem, próbując
rozluźnić atmosferę.
Parsknęłam krótkim śmiechem. Oboje
graliśmy wyluzowanych, jakby wszystko było w porządku. – Co przegapiłam? Kawę
mrożoną i szarlotkę? Daj spokój. Czasem dobrze jest się wydostać z Avondale.
- Hm, na przykład to, że ruszyliśmy z
nagraniami, gdy cię nie było. Rozkręcamy się powoli. Jesteśmy już czymś wielkim
w Avondale. Pewnego dnia będziesz krzyczała moje imię w pierwszym rzędzie MSG.
Przewróciłam oczami. Musiałam przyznać,
że dobrze było wiedzieć, że bracia nadal dążą do tego samego marzenia z
dzieciństwa.
- Więc… co z moim solo? Obiecałeś mi
kiedyś solo– zawołałam z udawaną pretensją i uderzyłam go w ramię. To była
prawda. Jedno solo na elektryku na ich pierwszym albumie miało należeć do mnie.
- Obiecałeś.
Ross i jego rodzeństwo było wychowane w
rodzinie muzyków. Od najmłodszych lat jego ojciec posyłał ich na lekcje gry na
gitarze – na których pojawiali się naprawdę niechętnie, a przynajmniej na
początku, mimo to miał swoją zasługę w zaszczepieniu w swoich dzieciach miłości
do muzyki. Gdy wszystkie jego dzieci weszły w wiek nastoletni, nie musiał
niczego więcej robić, w pewnym sensie dalej samo poszło. Każde z piątki
rodzeństwa umie grać na co najmniej jednym instrumencie i każde chociaż trochę
śpiewa. To odbiło się także na mnie. Miałam około dwanaście lat, gdy Rocky,
który był tylko rok starszy ode mnie i Rossa, dał mi do ręki swoją akustyczną
gitarę, którą traktował jak swoje dziecko, i pokazał mi parę najprostszych
chwytów. Nie od razu zostałam świetną gitarzystką, ale nie uparcie nie
przestawałam brzdąkać. W wieku piętnastu lat przerzuciłam się na elektryczną.
Po śmierci ich taty zespół się rozpadł.
Dzięki wujkowi – bo tak zwykłam mówić na ich ojca – tak naprawdę zaczęli grać,
więc gdy go zabrakło to też straciło sens. Dlatego dobrze było słyszeć, że
grają. Cała piątka rodzeństwa kocha muzykę.
- Eh… Zobaczymy, słonko, jak będzie.
Wiesz jak to jest… Nie wpuszczamy przypadkowych fanek na scenę. – blondyn
odpłacił mi tonem zadufanej w sobie osoby. – Właściwie to mamy niedługo występ.
Drugiego września. Jeśli chcesz to wpadaj. – powiedział beznamiętnie, jakby
moja obecność była mu zupełnie obojętna.
Byliśmy na miejscu – w nowej posiadłości
Lynchów. Dopiero teraz się zorientowałam, że nie byłam tu nigdy wcześniej. Po tamtej nocy, której wujek umarł, już nie
zachodziłam do Lynchów przy każdej nadarzającej się okazji – w ogóle nie
zachodziłam, skoro przez pierwsze parę tygodni Ross unikał mnie, a przez
następne miesiące nie mógł nawet na mnie.
Dlatego ciężko było mi przywyknąć, że mam
ich z powrotem na parę godzin. To nie było to samo, co parę lat temu. Oboje się
zmieniliśmy, ale w tym konkretnym momencie oboje staraliśmy się, by dzisiejszy
wieczór wypalił.
- Chcesz usłyszeć wersje przedpremierową?
– Rocky spytał, otwierając gigantyczny garaż. Minęliśmy dwa robiące wrażenie
samochody – BMW Rocky’iego i starego mercedesa, który należał do Rikera,
najstarszego brata. Rocky odwrócił się do mnie i posłał mi dumny uśmieszek, gdy
zobaczył jak rozglądam się dookoła wielkimi oczami. Za drzwiami znajdowało się
jeszcze jedno pomieszczenie. Nieduże, ale za to zapakowane sprzętem muzycznym.
Dostrzegłam cztery śliczne Fendery – dwa elektryczne, jeden akustyk i jeden bas
– perkusję, w tyle mnóstwo kabli, parę statywów.
- Wow, pewnie. – odezwałam się pod
wrażeniem tego, co widziałam. Zawsze zazdrościłam pieniędzy Lynchom, dzięki
firmie wujka było ich stać na takie zabawki. Teraz należała do Karen. - Powinnam przynieść prezent? – zwróciłam
uwagę na to, że następnego dnia po koncercie Ross miał urodziny. Trzeciego
września z kolei był już poniedziałek – co oznaczało powrót do szkoły. Już nie
mogłam się doczekać. To będzie mój ostatni rok na szczęście.
- Na koncert? Nie. Ale na imprezę
urodzinową oczywiście. Nie wchodzisz z pustymi rękami.
Uśmiechnęłam się szeroko. Podobał mi się
ten pomysł. W świetle ostatnich wydarzeń byłam pewna, że nie zaprosi mnie na
swoją osiemnastkę, więc w pewnym sensie mogłam odetchnąć z ulgą. Bazując na tym
i naszych wesołych pogaduchach, pomyślałam, że pomimo tego, jak nasza relacja
wyglądała przez ostanie dwa lata, może wszystko było do odbudowania. Może ja,
Ross i Rocky mogliśmy znowu być przyjaciółmi?
- Mogę? – spytałam nie pewnie, biorąc do
ręki Molly – tak, to była gitara Rocky’ego. Prawdopodobnie była dla niego
najcenniejszą rzeczą, jaka istniała.
Rocky skinął głową. Nadal mi z nią ufał,
co przyjęłam z lekkim zdziwieniem.
Byłam taka zaaferowana rozmową i
gitarami, że zapomniałam o tym, co ważniejsze. Nienawidziłam siebie za to, że
poruszę ten temat. Nie chciałam tego robić. Nie chciałam przypominać im o tym,
dlaczego od dwóch lat ich rodzina jest w rozsypce. Ale nadszedł czas, żebym
przestała tchórzyć. Ta sprawa nas rozdzieliła, dlatego czułam, że musimy o tym
porozmawiać.
Spojrzałam na jego szeroki uśmiech. Nie
chciałam, żeby zniknął z twarzy Rossa, ale wiedziałam, że tak się właśnie
stanie.
- Jak się trzymacie? Wiesz… czy coś
więcej wiadomo? – wydobyłam z siebie te ciężkie pytania. Mój głos trząsł się, a
palce zacisnęły się na materiale moich ciemnych jeansów.
Miałam na myśli pożar, który pochłonął
jego ojca i cztery inne ludzkie istnienia, przy okazji trawiąc dom Lynchów.
Ross wyraźnie posmutniał. – Policja nadal
nic nie wie. Oficjalnie to nadal tragiczny wypadek. – jego usta zacisnęły się
gniewnie w cienką linię - Nikt w to nie wierzy oczywiście. Podobno są na to
dowody, ale mama o niczym mi nie chce powiedzieć.
Ani mój tata – dopowiedziałam w myślach –
który był komendantem policji w Avondale. Rozumiałam to dobrze – nie dyskutował
o sprawach służbowych z rodziną. Ross liczył jednak na więcej z jego strony, co
było przyczyną naszych kłótni dwa lata temu. Nie chciałam do tego wracać, to
było męczące.
- Co u Rydel? – spytałam.
- Ma się lepiej, wróciła do Avondale na
wakacje. Kończy niedługo rehabilitację, ale nie wygląda na to, żeby miała się
rozstać się z kulą. – powiedział Rocky, rozplątując zwinięte kable, których
stos leżał na stosie kartonowych pudeł pod ścianą. Wygląda na to, że nie
rozpakowali się do końca.
To stało się dokładnie dwa lata temu –
pod koniec wakacji. Ross tamtego dnia kończył szesnaście lat, nasza dwójka,
Rocky i Lucy Marshall wygłupialiśmy się gdzieś na plaży w pobliżu centrum, nie
mając pojęcia, co się miało stać. W posiadłości Lynchów odbywało się
nieoficjalne spotkanie członków zarządu firmy żywnościowej, którego prezesem
był Mark Lynch. Siostra Rossa, Rydel została w domu, podczas gdy jej matka
Karen z najmłodszym Rylandem byli w Chicago, a Riker… cholera wie gdzie, ale to
cały on, zawsze miał coś swojego do roboty. Byliśmy w drodze do domu państwa
Lynch, gdy usłyszeliśmy głośny huk. Nie zdawaliśmy sobie wtedy z tego sprawy…
ale to był dźwięk eksplozji. Żadne z nas nie pomyślało o tym. Dopiero, gdy
zbliżyliśmy się wystarczająco, by zobaczyć pomarańczowe światło i dym,
zaczęliśmy biec. Pamiętam tylko to, że nigdy nie byłam tak przerażona. Czułam
jakby czas się zatrzymał dla nas. To nie mogło się dziać naprawdę. Chciało mi
się jednocześnie płakać i krzyczeć, biegłam najszybciej jak mogłam, starając
się dogonić spanikowanego Rossa, bo zanosiło się na to, że wbiegnie do środka.
Z tym, że… nie byłby w stanie. Z prawej strony posiadłości niewiele dostało.
Podobno pomieszczenia zawaliły się w
wyniku eksplozji instalacji gazowej – przynajmniej to mówiła policja na
miejscu. Mówili, że to był tragiczny wypadek – niezabezpieczona, wadliwa
instalacja, która pochłonęła pięć ludzkich istnień - siostra Lucy, Vanessa była
jedną z nich, niestety Marshall była też z nami - i zadała poważne rany gościom przyjęcia,
także Rydel, której udało się uciec. Jedna noc zabrała to wszystko. Ross miał
rację. To nie był przypadek, ktoś pomógł losowi. Mogłam to zrozumieć.
Pamiętam także zmieniający się wyraz
twarzy Lucy. Najpierw był szok, następnie nasza przyjaciółka zaczęła krzyczeć i
rzucać się, oddychając ciężko i szybko. To był atak paniki.
- Rydel nie chce rozmawiać, ale ona wie
więcej. Właściwie to sądzę, że wielu rzeczy nie powiedziała. Mogę się założyć,
że wie kogo widzieliśmy. – Ross powiedział, wpatrując się we mnie znacząco.
Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy, ale pamiętałam. W tamtym szaleństwie,
gdy trzymałam Rossa w tłumie gapiów, służb ratowniczych – trzymałam go mocno,
by nie wyrwał się w stronę czerwono-białych taśm – dostrzegliśmy dwie sylwetki,
które wydostały się z domu. Przez łzy i
ciemność nie rozpoznałam tamtej dwójki. Ku naszemu zdziwieniu, zamiast przybiec
prosto w naszą stronę, udali się do lasu. Uciekali tak szybko, jakby nie
chcieli być zauważeni.
- Nie chce pomóc? – zdziwiłam się.
- To dla niej trudniejsze. Wszyscy
straciliśmy tylu ludzi, ale Rydel… Ona widziała to wszystko, przeżyła, więc
widzi to zupełnie inaczej. - Ross westchnął głęboko. Jego oczy zaczęły się
błyszczeć. – Ona nie chce o tym myśleć, ani rozmawiać z nikim. Wydaje mi się,
że jest gorzej niż z mamą. - Ross uśmiechnął się smutno. – W pewnym sensie
nasza rodzina się rozlatuje, Cathie. Nie dziwię się, nie możemy już na siebie
patrzeć.
W tym momencie nie mogłam się
powstrzymać. Dobrze wiedziałam, czemu nie powinnam, jednak to jak bardzo jego
oczy się błyszczały, rozwalało mnie od środka. Nie wytrzymałam i przytuliłam
go. Ross ku mojemu zdziwieniu bardzo mocno przycisnął mnie do siebie.
- Dlatego ja i Rocky zaczęliśmy namawiać
resztę do nagrań. Nadszedł czas, by zrobić coś, co się liczy. Wybacz, że
zrzucam to wszystko na ciebie. Nie rozmawialiśmy od tak dawna.
Prawda. Nasz kontakt się urwał niedługo
po tym, co zaszło. Na początku nie rozumiałam, dlaczego Ross nie chciał ze mną
rozmawiać, potem dotarło do mnie, że potrzebuje czasu. Pożar był tragedią, z
którą musieliśmy się wszyscy uporać. Chłopcy i Rydel utracili ojca – ja
utraciłam wujka, Lucy siostrę. Karen została bez męża i domu. To nie był
koniec. Ja z kolei metaforycznie straciłam wszystkich ludzi, na których mi
zależało i nie byłam taką jedyną osobą. Było wiele ludzi, którzy odczuli tę
tragedie podobnie.
- Tęskniłem za tym. – powiedział.
Uśmiechnęłam się zanim odpowiedziałam, nadal czując jego dłonie na swoich
plecach.
- Ja też, Ross. – odpowiedziałam.
Szkoda, że blondyn nie zdawał sobie
sprawy, co naprawdę miałam na myśli – jak bardzo tęskniłam za nim w
rzeczywistości.
- Gramy, czy co? – Rocky roześmiał się i
zaczął walić w bębny, przerywając nasz „słodki moment”. – Stary, nie mogę na to
patrzeć.
- Oczywiście. – odpowiedział jego brat. –
Pogadamy później, Catherine.
Nie wiedziałam, co miał na myśli, ale
podobała mi się perspektywa rozmowy.
Granie z Rocky’m i Rossem było o tyle
trudne, że każde z nas lubiło hałasować. Można się domyśleć jak to brzmiało,
gdy wszyscy zaczęliśmy jednocześnie grać. To był jeden wielki chaos, w którym w
końcu zaczęliśmy krzyczeć na siebie, bo raz Rocky odpływał do swojego świata i
walił w bębny z całych sił. Innym razem ja zaczynałam urzeczywistniać swoje
marzenia o byciu gwiazdą rocka i skakałam z gitarą na pasku najwyżej jak
mogłam. Ciężko było przestać, gdy już się wpadło w nastrój.
W końcu udało nam się dojść do
częściowego porozumienia, chociaż nadal nie rozumiem jak to zrobiliśmy. Po
piętnastu minutach kompletnego jazgotu z garażu Lynchów nareszcie wypływała
jedna, zgrana piosenka Aerosmith. Gdy skończyliśmy Cryin’, przyszła kolej na
kaleczenie innych klasyków. Nagle znalazłam w sobie pokłady niezużytej energii.
Uwielbiałam to uczucie, jak powiedziałam, grałam, jakbym miała nigdy nie
przestać. Temu wszystkiemu towarzyszyły dzikie okrzyki, machanie głową i
włosami, próba popisywania się akrobacjami – to akurat Ross, ja tylko biegałam
po garażu.
Kończyliśmy właśnie piosenkę, uderzyłam
kostką ostatni raz w struny, pozwalając brzmieć akordowi.
- Czy już udowodniłam, że potrafię?
Wystarczy? – zawołałam, odgarniając niesforne włosy z twarzy, oddychając
głęboko ze zmęczenia.
- Oczywiście – wycedził niewyraźnie Ross,
zaciskając w ustach kostkę. Szybko dostroił strunę D i gdy tylko zwolniły mu
się ręce, już mógł mówić swobodnie.
- Więc… - zaczęłam niepewnie. – Solo na
koncercie jest moje? – powiedziałam bez zbytecznej ekscytacji, szczerząc zęby
na końcu.
Ross zaśmiał się sarkastycznie. – Chyba
śnisz, słonko.
- Jesteś beznadziejny. – skomentowałam
śmiejąc się głośno. Oczywiście to był żart i Ross o tym wiedział. Przełożyłam
pasek nad głową i odłożyłam Molly na stojak. Skierowałam swoje kroki w stronę
stosu kartonowych pudeł przy przeciwległej ścianie i usiadłam na samym
szczycie.
- Ej, ej. – odezwał się Rocky. – Nie będę
cię zdrapywał z podłogi, jeśli wylądujesz na ziemi.
- Bez obaw, to stabilna konstrukcja! –
zawołałam uśmiechając się krzywo. Nie, stos wypchanych kartonów nie był
stabilny. Liczyłam na to, że proporcjonalnie jestem dużo lżejsza od tego na
czym siedzę. – Ręczę za to, jestem inżynierem!
- Dobrze. Jeśli pani inżynier pozwoli, to
my wrócimy do swojej nudnej pracy. – powiedział do mnie Ross. W rękach miał już
gitarę akustyczną.
Uśmiechnęłam się, rozkoszując się
widokiem mojego jasnowłosego przyjaciela z gitarą. Miałam coś do chłopców z
gitarami.
Zaczęli grać wolną, spokojną piosenkę,
gdzie jedynym instrumentem była gitara akustyczna. Nigdy wcześniej nie
słyszałam jej. Po dwóch taktach Ross zaczął śpiewać. Byłam pod wrażeniem tego,
jak naturalnie to mu przychodziło. Właściwie żadna ze mnie publiczność, ale
gdyby role były odwrócone, nie wiem, czy odważyłabym się śpiewać czy grać przed
Rossem. On z kolei nie miał z tym najmniejszego problemu, jego głos był czysty
i zdecydowanie uderzał dźwięki. Nie był też kompletnie pozbawiony emocji, był
idealny.
Piosenka była o drugich szansach?
Uśmiechnęłam się ironicznie.
Czy uzyskałam drugą szansę? Granie z
chłopakami sprawiło, że ten wieczór przypominał bardziej powrót do przeszłości,
a nie 2013 rok. Czułam się z nimi prawie tak swobodnie jak dwa lata temu.
Chciałam, tak bardzo chciałam, żeby wszystko po dzisiejszym dniu magicznie się
naprawiło. Nie miałam już mieszanych uczuć. Potrzebowałam ich w swoim życiu.
Poczułam, jak kartony pode mną powoli
uginają się, więc przesunęłam się w lewą stronę. To był bardzo, bardzo zły
pomysł, bo ten z kolei był pusty. Sekundę później wpadłam do środka i osunęłam
się w dół wraz ze „stabilną konstrukcją”. Podczas desperackich prób złapania
się czegoś, ściągnęłam za sobą dwa puste pudła. Zanim uderzyłam o ziemię z
moich ust wypłynęło szpetne przekleństwo. Głuchy huk sprawił, że chłopcy
przestali grać i odwrócili się w moją stronę.
Japierdole, pomyślałam, podnosząc się z kałuży
papierów, które wysypałam swoim upadkiem. Mogłam poczuć, że robię się cała
czerwona na twarzy ze wstydu. Gratulacje, Catherine, świetna robota.
Rocky po sekundzie konsternacji dostał
tak silnego ataku śmiechu, że zaraz znalazł się pod ścianą. Spod jego
zaciśniętych powiek ciekły łzy, a jego śmiech przypominał świergot ptaka, bo
chłopak nie mógł już wytrzymać, brakowało mu oddechu.
- Haha, wiedziałem! Wiedziałem! – Rocky
krzyknął do mnie i zaraz powrócił do poprzedniej pozycji.
Ross także się roześmiał, aczkolwiek nie
tak mocno, jak jego brat. Odłożył szybko gitarę i powolnym krokiem zbliżył się
do mnie, nadal chichocząc pod nosem. Musiałam przyznać, że miło było go widzieć
wesołego. Co nie zmieniało faktu, że irytowało mnie to, że się ze mnie śmieje, a
ten pajac pod ścianą przekraczał wszelkie granice.
- Cieszę się, że zapewniam wam rozrywkę.
– powiedziałam, gdy Ross kucnął, by znaleźć się na moim poziomie. Byłam nadal
na ziemi, gdyż próbowałam zebrać papiery, które rozrzuciłam. To były jakieś
dokumenty.
Ross zaśmiał się krótko zanim
odpowiedział. – To nie jest tak, że nie ostrzegaliśmy cię. A ty nadal zrobiłaś
po swojemu.
Przewróciłam oczami. Możemy pominąć ten
szczegół.
- Wszystko w porządku? – zapytał nadal
się uśmiechając.
- Taa, tylko moja duma ucierpiała. –
mruknęłam pod nosem. Zauważyłam, że Rocky, któremu już dawno brakowało
powietrza, podniósł się na nogi. Posłałam mu groźne spojrzenie, gdy usłyszałam,
że znowu chichocze.
- Nie wiedziałem, że trzymamy tutaj
jakieś dokumenty. Wydawało mi się, że wszystkie ważne rzeczy są w biurze.
Zbierając kartki w jeden plik zauważyłam
coś ciekawego. Na wydruku było moje nazwisko. Wysunęłam kartkę na wierzch,
przesuwając wzrokiem po tym, co było napisane na niej.
15.30
Fray opuszcza dom. Kieruje się w stronę pańskiej posiadłości.
15.50
Fray, Lucy Marshall wraz z Rossem i Rocky’m spotykają się przed domem Lynchów.
Rozmawiają i oddalają się w stronę przystanku autobusowego. Piętnaście minut
później wsiadają do autobusu linii 156. Obserwuję obiekt, rozmawiają o
nauczycielu. Nie wygląda na to, by Fray cokolwiek podejrzewała.
Spojrzałam na datę. Trzeciego września
2011.
Trochę mi zajęło przetworzenie tego, co
tu było napisane. Otępiałym wzrokiem wpatrywałam się czytając dalej.
- Co to jest? – Ross ściągnął brwi, gdy
przeczytał. – Catherine?
Ja jednak czytałam dalej.
17.30 Fray
pozostaje na plaży z trójką znajomych. Żadnych oznak zaniepokojenia. Można być
pewnym, że dziewczyna nic nie wie.
Czego nie wiem?
To był raport złożony wujkowi. Ktoś tego
dnia nas obserwował. I był cholernie dobry w tym, co robił, skoro nie
zorientowałam się do dzisiaj. Zastanawiałam się, czy to był jedyny dzień, gdy
ktoś mnie śledził. Co jeszcze wujek Mark wiedział o mnie? Który z moich
sekretów?
Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. To wcale
nie było troskliwe zachowanie. To było poważne naruszenie prywatności i każdy
Lynch dobrze wiedział o tym, że nie mogłam znieść, gdy miałam na sobie czyjś
wzrok. Nagle poczułam się niezmiernie niekomfortowo.
Ross wyrzucił z siebie zszokowanym
głosem. – Byliśmy śledzeni!
Ja wpatrywałam się w wydruk beznamiętnie,
czując narastającą irytację. Szok już minął. Przyszła kolej na złość.
Rocky tymczasem zbliżył się do naszej dwójki,
gdy usłyszał, że znaleźliśmy coś… dziwnego.
- Nie. – zaprzeczyłam ostro. – To ja
byłam śledzona.
To moje nazwisko było na górze kartki.
Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat ja, ale nie musiałam dalej czytać.
Wiedziałam, co było dalej, byłam tam do cholery jasnej. Spotkaliśmy znajomych
Rossa i poszliśmy tańczyć. To były w końcu jego urodziny.
I noc pożaru.
- Nasz ojciec zlecił kogoś, by nas
śledził tamtej nocy? – zawołał oburzony Rocky.
- Wygląda na to, że tak. – odpowiedziałam
mu, odwracając kartkę na drugą stronę. Ciąg dalszy był na ziemi, prawdopodobnie
zanim wszystko się na niej znalazło, kartki były poukładane chronologicznie.
Niektóre były zadrukowane czarnobiałymi zdjęciami. Głównie moimi i chłopaków.
To pewnie miało poświadczyć, że byliśmy na plaży w centrum.
- Czekaj, Catherine. Dlaczego miałby to
robić? – Ross spytał, nachylając się nade mną, praktycznie wyrywając mi kartki
z rąk.
- Chciałabym wiedzieć. – ściągnęłam brwi.
Byłam ciekawa, co stało się dalej, wujek Mark niecałe dwie godziny od
opisywanych wydarzeń miał ważne spotkanie. Tamto
spotkanie. Zastanawiałam się, co szpieg dalej napisał.
- Myślicie, że jest możliwość, że…
spodziewał się ataku? Dlatego wysłał kogoś za nami? Żeby mieć pewność, że
będziemy bezpieczni. – spytał Rocky.
- Nie wiem. – odpowiedziałam. Nie byłam
do tego przekonana dlatego, że wysłał kogoś za mną, a ta osoba nigdy się nie
ujawniła. Więc jakim cudem miała zapewnić nam bezpieczeństwo? Nikt nie
powstrzymał nas przed powrotem do domu. Pospieszylibyśmy się parę minut
wcześniej i wszyscy spalilibyśmy się razem z nimi. - Ty też nie wierzyć w tą
historyjkę o wadliwej instalacji gazowej, co? – spytałam, chociaż znałam już
odpowiedź.
- Nikt w to nie wierzy. – prychnął Rocky.
– Wybacz, ale nie sądzę, że to przypadek, że akurat w ten dzień, gdy w tym domu
były zebrane wszystkie grube ryby firmy, instalacja nawaliła. Cholera, nie!
Przecież w domu wszystko było sprawne. Wiesz, co sądzę? Sądzę, że ktoś pomógł
pożarowi rozprzestrzenić się. Mało tego, ktoś go podłożył. To był zaplanowany
atak, nie uwierzę w nic innego! Nie rozumiem tylko dlaczego policja nie chce
przyznać nam racji.
- Wiesz, w większości przypadków się nie
mylą. – powiedziałam beznamiętnie i od razu pożałowałam. Rocky wpadł w większy
gniew. To nie był dobry moment, by bronić zawodu mojego ojca. Nie podobało mi
się, że ktoś zarzuca policji kłamstwa, bo to jakby zarzucał je mojemu tacie.
- Ktoś od wewnątrz to zatuszował! Tu
chodzi o coś więcej. Tata miał wrogów.
Nie odpowiedziałam. Oczywiście, że miał.
Nie mogłam jednak zmusić się do myślenia, że ktoś zlecił zabójstwo wujka, bo z
nieznanych nam powodów chciał pozbyć się go i jego wspólników. To było zbyt
chore, żeby być prawdą.
- Mam nadzieję, że ktokolwiek za tym
stoi, zgnije w piekle.
Zebrałam wszystkie kartki z ziemi i
sięgnęłam za siebie po pudło, z którego powypadały. Przysunęłam się bliżej i
przyjrzałam się zawartości. W środku znajdowała się jeszcze jedna teczka.
Wyjęłam ją i bez zastanowienia otworzyłam, całkowicie ignorując kłócących się
ze sobą Rossa i Rocky’ego. Sprzeczali się na temat tamtego dnia, każde z nich
miało inną teorię, ale w jednym się zgadzali – pożar nie wybuchł przypadkowo.
W teczce znalazłam dwa pliki spiętych ze
sobą zadrukowanych kartek. Spojrzałam szeroko otwartymi oczami na pierwszy. Na
pierwszej stronie było wypisane moje nazwisko dużymi literami, data i miejsce
urodzenia, a po lewej stronie doczepiono moje zdjęcie legitymacyjne. Poniżej
widniało coś, co przypominało odciski moich palców. Nie miałam pojęcia skąd
wujek mógł mieć moje odciski. Nigdy nie byłam karana, więc policja nie miała
czegoś takiego. Jeszcze niżej zebrane były informacje na mój temat. Było tu
wszystko od koloru oczu, opisu fizycznego, do spisu szkół, do których
chodziłam.
Nigdy nie byłam spisana chociażby za
zakłócanie ciszy nocnej, jednak miałam swoje dokumenty jakbym była poszukiwaną
kryminalistką.
Do czego potrzebne były im te wszystkie
informacje?
Przewróciłam stronę.
- Czy to jest… twój akt urodzenia? –
spytał Ross.
Nie odrywałam wzroku od teczki. Jakim
cudem miał go? Dreszcz przeszedł mi po plecach. Z każdą sekundą to stawało się
bardziej niepokojące. – Tak sądzę… Dlaczego wasz ojciec miałby te wszystkie
informacje na mój temat?
Nie podobało mi się to.
- Może dlatego? – odezwał się Rocky,
trzymając w dłoniach jeszcze inną kartkę. – To transkrypcja rozmowy taty z
Johnem Marshallem.
- Zaraz… - zatrzymałam się. – Myślałam,
że wyjechał zanim to wszystko się stało. – Tylko oficjalnie wyjechał. Nazwisko
John Marshall widniało na liście osób zaginionych. Po rozwodzie z matką Lucy po
prostu zniknął.
- Wrócił na pogrzeb. – Rocky
odpowiedział. Vanessa była jego córką. Przeszły mnie ciarki.
- Okay… - zaczęłam się niecierpliwić. – O
czym rozmawiają?
Rocky posłał mi długie zbolałe
spojrzenie. – Catherine…
- Mów, stary! – zawołał Ross. Zdziwiłam
się, że tak mocno to go zdenerwowało. Pewnie też zdenerwowałabym się, gdyby
okazało się, że nie wiedziałam pewnych rzeczy o swoim tacie.
- Przeczytaj a później spójrz jeszcze raz
na swój akt urodzenia.
Jesteś pewien, że to ona?
Jedna z córek członków
Kręgu musi nią być. To nie są plotki. Alexander nie wyjechał bez powodu. Poza
tym sprawdziliśmy w laboratorium, Catherine nie jest spokrewniona z Oliverem
Frayem. Cassie wykonała kawał dobrej roboty zatajając tą informację.
Więc… To Catherine. Przykro
mi, ciężko mi w to uwierzyć, traktowałem ją jak swoją własną córkę.
Tak, to ona. Nie
sądzę, że Alexander próbował się z nią
skontaktować, ale wróci po nią. Dlatego nie możesz pozwolić, żeby ktokolwiek
inny się dowiedział, rozumiesz? Taka informacja szybko się rozejdzie.
Rozumiem.
Mój umysł zignorował dziwne,
pseudo-tajemnicze części rozmowy, a wzrok utknął na jednym zdaniu, które tak
naprawdę zrozumiałam. Wtedy moje oczy napełniły się łzami.
Catherine
nie jest spokrewniona z Oliverem Frayem.
To dlatego wujek zatrudnił kogoś, by mnie
śledzić? Zacisnęłam palce na kartce.
- Gówno prawda. Nie wiemy nawet, czy to
prawdziwa rozmowa. – powiedziałam, próbując zabrzmieć stanowczo i groźnie,
jednak zabrakło mi siły. Próbowałam nie płakać, ale łzy wydostawały mi się spod
powiek bez udziału mojej woli, czułam jakby coś mnie dławiło. Nie mogłam
wypowiedzieć ani słowa więcej. A chciałam krzyczeć.
Rocky rzucił w moją stronę kasetą. – Jest
nagrana, jeśli chcesz usłyszeć. Ale oszczędzisz mi szukania magnetofonu, jeśli
uwierzysz na słowo. – jego słowa były ostre i cyniczne. Posłałam mu lodowate
spojrzenie. Nie mogłam uwierzyć w ten brak delikatności.
Pokręciłam głową przecząco. Nie było
mowy. Jakim prawem ktoś mógł tak pomyśleć?! Nie było możliwości, żeby Oliver
nie był moim tatą. Zaczęłam się gorączkować i zanim się opamiętałam, słowa
zaczęły same wysypywać się z moich ust - Mama nie potrafiłaby czegoś takiego
ukryć. Dlaczego mam w to uwierzyć? Na podstawie chorego dochodzenia, które
prowadził wasz ojciec? Na pewno nie na podstawie jednego pieprzonego kawałka
papieru!
Ross objął mnie ramieniem, ale
natychmiast wyrwałam się.
- Spójrz na to, proszę cię. – odezwał się
Rocky, wskazując na akt urodzenia – Nazwisko twojej mamy – Cassandra Hamilton
Fray, ale nazwisko taty? – pokazał palcem. – Puste miejsce.
Zacisnęłam mocniej powieki, czując jak
strugi łez spływają mi po policzkach. Nie chciałam tego dłużej słuchać. – To
nie znaczy, że Oliver nie jest moim ojcem.
- W takim dlaczego nie ma tu jego
nazwiska?! – Rocky zawołał głośno.
- Przestań. – Ross skarcił brata.
- Nie. – Rocky odparł. – Przykro mi,
Catherine, ale tu masz swój dowód. – starszy Lynch wręczył mi kopertę. Wyjęłam
powoli list z laboratorium. Pewna, mała część mnie jeszcze wierzyła, że wynik badania zaprzeczy
temu wszystkiemu.
Z
przykrością informujemy, że Catherine Fray nie jest spokrewniona z Panem
Oliverem Frayem… nie
czytałam dalej.
Teraz już nic z mojej samokontroli nie
pozostało. Zaczęłam płakać. I nie obchodziło mnie to, że Ross i Rocky to
widzieli. Cały czas pod nosem powtarzałam, że to nie może być prawdą. Ale… z
drugiej strony nie było powodów, żeby ktoś stworzył fałszywe dowody. Na wydruku
z laboratorium widniał podpis i pieczątka.
W tym momencie nie rozumiałam już
niczego. Nic nie miało sensu.
Wakacje od rzeczywistości? Miałam ich
całe osiemnaście lat. Jak to było możliwe, dlaczego ktoś mógłby zataić coś
takiego? Jak moja matka mogła pozwolić mojemu tacie przytulać mnie, bawić się
ze mną, uczyć chodzić, jak mogła pozwolić mu tak bardzo mnie kochać, jeśli
wiedziała, że nie jestem jego córką? Przez osiemnaście lat nikt nie wspomniał
nawet o tym, że mój akt urodzenia nie znajduje się w urzędzie.
Przez osiemnaście lat nikt nie zauważył,
że mój tata, osoba, którą szanowałam, którą traktowałam jako wzór do
naśladowania – to nigdy nie była mama, ona zawsze miała mi coś do zarzucenia -
nie był moim tatą. Wygląda na to, że moje brązowo-zielone oczy wcale nie były
oczami mojego taty. Były jakiegoś obcego faceta, o którym wiedziałam tylko
tyle, że miał na imię Alexander.
W tym momencie nie miałam pojęcia kim
była kobieta, która mnie wychowała. Sądziłam, że Cassandra Fray nie byłaby
zdolna do czegoś takiego. Najpierw zdradza mojego tatę – miałam starszego
brata, Masona, więc to nie tak, że moi rodzice nie byli razem, gdy się
urodziłam – a potem buduje świat kłamstw. To bolało najbardziej.
Nie chodziło tylko o fakt, że Oliver był
moim ojcem. O co chodziło z tymi tajemnicami? Dlaczego wujek Mark wysyłał za
mną ludzi? Dlaczego mówili o mnie w ten sposób?
- Dlaczego okłamała mnie? – spytałam
Rossa. Moje czoło było przytknięte do jego klatki piersiowej. Na jego koszulce
pojawiała się coraz większa plama. Nie byłam pewna, czy czułam się komfortowo w
tej pozycji.
- Może miała dobry powód? – odpowiedział
Rocky.
Zastanawiałam się jak Ross to zrobił, że
pozostawał kompletnie spokojny. Zresztą obaj bracia zachowywali się, jakby nic
nigdy nie mogło ich zranić. Być może fakt, że mieli za sobą o wiele większą
tragedię, sprawił, że takie odkrycie nie wywoływało w nich żadnej reakcji.
U mnie wyglądało to zupełnie inaczej.
Wszystko, w co wierzyłam zostało wywrócone do góry nogami. Mój mózg bolał.
Podniosłam się do pozycji siedzącej. –
Tak? Chciałabym go kiedyś usłyszeć.
- Wiem, że to dużo jak na jeden raz, ale…
spróbuj nie wyżywać się na niej. – poprosił mnie Ross. – To twoja mama. A znam
ją tyle, by wiedzieć, że nie jest złą osobą.
To zabawne, że ktoś, kto akurat był ze mną
spokrewniony był wstanie zrobić coś takiego.
Zamknęłam oczy. – Ja po prostu… -
zatrzymałam się, próbując uporządkować rozbiegane myśli. Ross miał rację. To
było dużo jak na jeden raz. – Nie chcę teraz o tym myśleć. Zbyt wielu rzeczy
nie wiem, a doprowadza mnie to do szaleństwa. Możemy wrócić do tego jutro?
Proszę?
Ross i Rocky wymienili spojrzenia, po
czym wstali jednocześnie, podciągając mnie do góry, abym stanęła na nogi.
- Jeszcze jedna rzecz. – powiedziałam
spokojnie. W normalnych okolicznościach nie odważyłabym się poprosić. –
Mogłabym tutaj zostać na noc? Nie wiem, czy jestem wstanie tam wrócić i
utrzymać swoje emocje w kupie.
Nawet nie wiedziałam, co mogłabym im
powiedzieć. Czy cokolwiek mogłam im powiedzieć.
Ross posłał mi długie, zmartwione spojrzenie.
- Pewnie.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi,
uporządkowaliśmy sprzęt szybko i zaczęliśmy kierować się w stronę drzwi. Gdy
Rocky nacisnął na klamkę, do naszych oczu doszedł głośny, prawie ogłuszający
huk. Cała nasza trójka odwróciła się w ułamku sekundy w stronę źródła dźwięku.
Ale nie mogliśmy niczego zobaczyć. Całe pomieszczenie było w gęstym dymie.
A pudła z dokumentami, które zawierało te
wszystkie informacje stanęły w płomieniach.
Usłyszałam przeciągły wrzask.
Catherine,
biegnij!
*
Nie wiem, co sądzicie, ale ja sądzę, że takie odkrycie zabiłoby mnie na miejscu. Podoba mi się ten rozdział, mam nadzieję, że wam także przypadnie do gustu.
Następny rozdział będzie także zapakowany wydarzeniami, niedługo także poznamy Brada. (nawiasem mówiąc, to nie będzie typowe fanfiction, gdzie głównym wątkiem jest sławny Bradley i chłopaki, więc jeśli nie jesteście fankami The Vamps to i tak zachęcam do czytania.)
Czytajcie, komentujcie, polecajcie innym - szczerze, to potrzebuję czegoś takiego właśnie, w przeciwnym razie to opowiadanie umrze śmiercią naturalną.
Love, Nessy
[@NessyPL]
awwssss *.* Świetny! <3
OdpowiedzUsuńw wolnej chwili zapraszam do siebie http://wind-onedirection-fanfiction.blogspot.com/
O mój.. to jest piękne.. Czytałam dużo ff, ale to opowiadanie jest najlepsze ! ♥ Nie poddawaj się ! Będę czytać do końca <3
OdpowiedzUsuń