sobota, 23 sierpnia 2014

01. Things we lost to the flames.

28 sierpnia 2013. Tego wieczoru wszystko odwróciło się do góry nogami.

Wiedziałam, że ten piękny czas wkrótce miał dobiec końca. Nie mogłam zostać w Atlancie na zawsze. Pomimo tego, że bardzo podobało mi się tamto życie. Tamta ja.
Czułam się inaczej odkąd wróciłam do domu. Minął tydzień, ale z niewiadomych powodów nikogo nie powiadomiłam o swojej obecności w mieście. Nie pytajcie mnie dlaczego, bo nie sama nie wiedziałam, to był impuls, wygląda na to, że chciałam przedłużyć swoje wakacje od męczącej i jakże smutnej rzeczywistości.
Nigdy nie byłam na szczycie popularności – w pewnym sensie zrezygnowałam z niej, gdy moja przyjaźń z jednym z najpopularniejszych chłopaków w szkole się rozpadła - ale nigdy też nie byłam typowym outsiderem, dlatego też nie przeszkadzało mi bycie samej. Miałam wiele czasu na myślenie, na ćwiczenie gry na gitarze – grałam przez długie godziny, doprowadzając tym wszystkich do szału, moja matka musiała walić w drzwi do mojego pokoju z całej siły, żebym wreszcie przestała. Nienawidziła tego. Odkąd pamiętam kłóciłyśmy się o wszystko – między innymi  o to, że nie daję jej spokoju swoją głośną grą. Chociaż… nie mogłam nic na to poradzić. To była gitara elektryczna, więc chyba o to właśnie chodziło. Za każdym razem słyszałam, że nie byłam rozmowna w stosunku do niej, więc robiłam hałas wokół siebie w inny sposób – tak przynajmniej to sobie tłumaczyła. Nie wiedziałam, co było nie tak z tą kobietą. Dla każdego zwyczajnego zjawiska, musiała dopisać jakieś głębsze, ukryte znaczenia. To była właśnie moja mama. Mocna w dużych słowach, mogłaby być poetką, jednak zarabia jako artystka i nauczycielka sztuki. A prawda była taka, że grałam… bo to lubiłam. I tyle, żadnego głębszego powodu nie było. Nie myślałam o tym za dużo.
 Nie byłyśmy zgodne, jednak Cassandra była moją matką.
- Cathie? – zawołała do mnie z dołu. Zbiegłam szybko po schodach, wiedząc, że podobnie jak ja, szybko się niecierpliwi. – Mam do ciebie prośbę. Chciałabym, żebyś zaprosiła Karen Lynch z dziećmi na kolację.
Ściągnęłam brwi. To była w pewnym sensie reakcja alergiczna na to nazwisko, bo poczułam jak napinają mi się mięśnie ramion. Nasze rodziny były związane dość długą historią. Ten popularny, lubiany chłopak, o którym wcześniej wspominałam – Ross Lynch – był jej synem.
Wzięłam głęboki oddech, próbując się nieco uspokoić. Moja mama nigdy nie rozumiała, dlaczego ten temat wywoływał we mnie tyle emocji.
- Nie może tego zrobić kto inny? – spytałam niepewnie. Prawda była taka, że byłam przerażona na myśl, że musiałabym się znowu z nimi spotkać. Moje wakacje od rzeczywistości naprawdę dobiegły końca.
- Daj spokój, Cathie. – mama odezwała się, wypakowując zakupy. – Rozmawiałam już z Karen, przechodzą ciężki czas. Nie proszę cię o wiele.
- Nie nazywaj mnie tak. – warknęłam niskim głosem. Nienawidziłam tego zdrobnienia. A przynajmniej nie mogłam znieść tego, że nie pochodziło z ust jednej osoby, tej, która zaczęła mnie tak nazywać.
- Okay… Catherine. – zrobiła krótką pauzę. - To był pomysł twojego ojca, żebyś tak miała na imię. Nie wyżywaj się na mnie.
Mama spojrzała na mnie wielkimi szarymi oczami karcąco.
Ross Lynch był tą osobą, która nazywała mnie Cathie. Długo przed tym zanim dołączył do elity towarzyskiej liceum Avondale, był moim najlepszym przyjacielem. Byliśmy kiedyś nierozłączni. Niestety po tragicznym pożarze, w którym zginął jego ojciec, nasz kontakt się urwał. Nienawidziłam powracać do tego tematu. To była bardzo pogmatwana sprawa, którą zostawiłam niezakończoną, bo po prostu bałam się. Bałam się, że tylko pogorszę wszystko. Pomimo tego, że nie utrzymywaliśmy tak częstych kontaktów jak kiedyś, a Ross odnalazł się w gronie bogatych dzieciaków, nadal był dla mnie najdroższą osobą pod słońcem.
Historia naszej dwójki wydaje się dość prosta. Moi rodzice i jego ojciec chodzili razem do szkoły, więc to była naturalna kolej rzeczy, że zostaliśmy razem wychowani. Gdy byłam młodsza, rodzice żartowali, że Karen Lynch powinna mnie zaadoptować, skoro tyle czasu spędzałam w ich domu. Nie przesadzali, naprawdę odnosiłam wrażenie, że są moją rodziną, dom państwa Lynch był mi prawie tak bliski jak mój własny. Ross był w moim wieku i z całego rodzeństwa to mu ufałam najbardziej. Mogłam powiedzieć mu wszystko bez obaw, że będzie mnie osądzał. Wydaje mi się, że przyzwyczaiłam się, że zawsze był przy mnie, nie musiałam się starać, by zachować tą przyjaźń. To było tak naturalne, że nigdy nie myślałam o tym, że cokolwiek się mogło zmienić.
Posłałam mojej matce spojrzenie skazańca i sięgnęłam po telefon. Nie potrafiłam zapanować nad swoimi dłońmi, gdy wybierałam numer. Nie mogłam uwierzyć w to, co robię. Miałam przeczucie, że kolacja okaże się niczym więcej niż paroma godzinami niezręcznych spojrzeń, prób nawiązania rozmowy i cierpienia – dlatego, że kiedyś to wyglądałoby zupełnie inaczej. Byłam przerażona tym wyobrażeniem.
Nie widziałam go odkąd wróciłam z Atlanty. Nie miałam najmniejszej ochoty, by go zapraszać do siebie. Wiele się zmieniło, nasza dwójka się zmieniła. Ale… nie mogłam się dłużej się chować. Może moja mama miała rację? Może potrafiłam się z tym zmierzyć. Mogłam chociaż spróbować, nie?
Siedziałam na schodach, z przytkniętym telefonem do ucha.  Przełknęłam głośno ślinę. Musiałam się naprawdę postarać, żeby mama Rossa się zgodziła. Karen od czasu pożaru nie przepadała za mną. Ja też straciłam do niej wszelką sympatię po tym, jak kazała mi się trzymać z daleko od swojego syna, gdyż podobno przeze mnie nie mógł się pogodzić z utratą ojca. Karen była w głębokiej depresji od dawna, ale i tak ciężko było mi wybaczyć jej.
To była bardzo krótka i niezręczna rozmowa, ale zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby nie brzmieć odpychająco. Bardzo się starałam, aby nie być swoją czarującą, nieogarniętą sobą.
- Powinni mi wręczyć Oscara za to zaproszenie! – krzyknęłam ironicznie. – Wiesz, czemu, mamo? Zgodziła się!
- To świetnie! Dawno nie widziałam chłopców tutaj. – zawołała z kuchni, nawet nie odwracając się.
Od dwóch lat mniej więcej.
- Nie przyjaźnię się już z nimi! – odkrzyknęłam, czując narastającą irytację. Mija już drugi rok, a ona nie mogła załapać, że ani Ross, ani jego brat Rocky nie rozmawiają ze mną. Nie miałam z nim absolutnie żadnego kontaktu odkąd pokłóciliśmy się dwa lata temu. Jak mówiłam, Ross nie tęsknił, gdyż miał nowych, lepszych znajomych. Wydaje mi się, że to mnie bolało bardziej niż sam fakt, że jestem samotna.
- Hmm… Zawsze mi się wydawało, że zostaniecie na zawsze razem. Pamiętasz, jak płakałaś, gdy odbieraliśmy cię od nich? Po dniu spędzonym u nich nigdy nie chciałaś wracać do domu. Tata musiał brać cię na ręce, bo inaczej nie ruszyłabyś się z miejsca.
Skierowałam swój wzrok na swoje kolana i zaśmiałam się bezgłośnie, czując jak na moje blade policzki wkradają się rumieńce. To mogło być prawdą, chociaż nie byłam w stanie potwierdzić, byłam zbyt mała, by pamiętać. – Byłam upartym dzieckiem. – stwierdziłam.
- Tak. Nadal jesteś. – moja mama podeszła. – Dlatego nie rozumiem, co takiego się stało.
Wygląda na to, że zmiękłam.
Istniał jeszcze jeden powód, dla którego nasza przyjaźń się rozpadła. Nie sprowadzało się to tylko do tragedii, przez którą przeszła rodzina Lynchów. Byłam… zauroczona nim w tamtym czasie. To było głupie, wiem. To nie jest coś, co chciałam powiedzieć mojej mamie, ani komukolwiek innemu. Nie powiedziałam tego ani Shannon, ani Collinowi, chociaż temu drugiemu mówię wszystko, bez zastanowienia. Nikt nie wiedział, że podobał mi się Ross, a przynajmniej nikt nie usłyszał tego ode mnie. Po prostu chciałam uniknąć tego zaszczytu bycia tą dziewczyną, która kocha się w swoim najlepszym przyjacielu. Nieważne jak żałosne to było, taka była niestety prawda. Nie miałam prawa czuć do niego czegokolwiek, ale i tak serce zadecydowało samo.
Nigdy nie powiedziałam tego na głos, ale te uczucia nie do końca pomogły dwa lata temu. I oprócz ojca, stracił w pewnym sensie przyjaciółkę. Ross cierpiał… A ja nie potrafiłam utrzymać swoich uczuć w ryzach wtedy.
- To było dawno temu, mamo. – odpowiedziałam w końcu. To nie do końca odpowiadało na jej pytanie, ale nie miałam humoru na to.
Sytuacja między naszą dwójką wydawała się zbyt skomplikowana, by ją naprawić podczas jednej kolacji. Ale chyba już nie mogłam się wycofać, co?
Ciężko było uwierzyć ile rzeczy się zmieniło od tamtego jednego wieczoru.

*

- Ross! Tak bardzo wyrosłeś! – zaświergotała moja matka, gdy tylko zobaczyła Rossa w drzwiach. Uśmiechnęłam się do siebie sarkastycznie. Nienawidziłam fałszywie przyjaznej atmosfery, którą próbowała stworzyć moja matka. Była mistrzynią dobrej miny do złej gry.
Karen weszła do środka przed swoimi synami, jednak moja matka kompletnie ją zignorowała. Matka Rossa była młodsza od moich rodziców zaledwie dwa lata, jednak nadal wyglądała pięknie i młodo. Jej jasne włosy sięgały jej do połowy pleców, a jej delikatny, smutny uśmiech nadal sprawiał, że mężczyźni ulegali jej. Była w żałobie, jednak nadal miała klasę i szacunek.
Widziałam się z Rossem przed wakacjami, ale i tak wydawał się być zupełnie inny – może dlatego, że postrzegałam go jako zupełnie inną osobę, odkąd zerwał ze mną kontakt. Jednak teraz uśmiechał się i patrzył prosto na mnie. Fizycznie nie zmienił się wcale, no chyba, że urósł, bo wydawało mi się, że musiałam podnieść głowę jeszcze wyżej niż, gdy poprzednio się widzieliśmy. Przysięgam, że przekroczył już 185 centymetrów. Jego jasne włosy były nadal w pozornym nieładzie – pozornym, bo wiedziałam, że bardzo dba o nie. Biło od niego pieniędzmi, miałam wrażenie, że każdy szczegół jego wyglądu był dopracowany. Jego zachowanie także sugerowało, że jest pewny siebie, zna dobrze swoją wartość. To nie była jeszcze arogancja, aczkolwiek dostawałam od niedawna reakcji alergicznej na szkolnych arystokratów. Wraz z moim kumplem Collinem byliśmy wielokrotnie poniżani przez znajomych Rossa – może nie zawsze bezpośrednio i umyślnie, ale niestety byliśmy. Od każdego z nich emanowało przeświadczeniem o swojej wyższości nad nami – pospolitymi uczniami, których nie interesuje imprezowe życie, którzy wolą skupić się na swoich ocenach. Collin miał rację. Oni będą mieli zawsze pieniądze rodziców, a my będziemy zdani na siebie i na swoje wykształcenie.
Niezależnie od tego, jaki miałam stosunek do dawnego przyjaciela i towarzystwa, w którym się obracał, musiałam przyznać, że był przystojny. Nadal tak uważałam.
- Cathie. – odezwał się. Uśmiechnęłam się do niego, uciekając wzrokiem na podłogę. Może nie przyjaźniliśmy się, ale to zdrobnienie przypominało mi, ile Ross dla mnie znaczył. – Wow, to ty. Zmieniłaś się.
Ja, z kolei, zmieniłam się. Pierwszy raz udało mi się naprawdę opalić. Moja skóra przybrała nareszcie zdrowy brzoskwiniowy odcień. Moje włosy były naprawdę długie, ale wyjaśniały od słońca do bardzo jasnego brązu graniczącego z ciemnym blondem, nadal zachowując swój miedziany odcień. Miałam na sobie nowe ubrania i byłam inaczej umalowana, ale te zmiany były subtelne. To nadal była moja twarz.
Ross wgapiał się we mnie tymi swoimi pięknymi brązowymi oczami, co mnie bardzo irytowało. Już to przerabiałaś. Nie mogłam znowu wpaść po uszy. Całe wakacje robiłam wszystko, byle tylko nie myśleć. Byłam zupełnie inną, lepszą sobą. Byłam wolna od wszystkiego, co się stało w Avondale.
- Hej, Addy! – Ross przywitał się z moją młodszą siostrą.– Już nie malutka dziewczynka, co? – Addison skończy w grudniu piętnaście lat. To prawda, zmieniła się przez te dwa lata. Podszedł do niej i uściskał ją przyjaźnie. To samo zrobił Rocky, a za nim Ryland. Trójka braci Lynch przywitała się niezręcznie z moimi rodzicami, ale każde z nich potraktowało mojego tatę naprawdę chłodno, nie odezwali się ani słowem, tylko uścisnęli dłonie. Nie mogłam ich za to winić. Mój tata był policjantem w Avondale i powiedzmy, że od czasu pożaru mieli do niego ograniczone zaufanie. Mieli swoje powody, istniała długa historia o tym, jak Lynchowie toczą krwawą bitwę z policją.
Nie tylko mój tata został chłodno potraktowany. Gdy próbowałam się przywitać z najmłodszym Rylandem, chłopak minął mnie, posyłając mi jedynie gniewne spojrzenie. A ja stałam jak wryta. Kiedyś traktowałam go jak młodszego brata.
Wtedy zasiedliśmy do stołu.
I był to najbardziej niezręczny wieczór, w jakim uczestniczyłam. Po dość ciepłym przywitaniu Ross i Rocky zamilkli, zostawiając rozmowę dorosłym, bo ja też nie potrafiłam znaleźć właściwego tematu, by się odezwać. Było tyle rzeczy, które powinnam poruszyć, ale nie odważyłabym się przy publiczności rodzicielskiej. To były jednak kwestie na prywatną rozmowę w cztery oczy.
Moi rodzice też nie radzili sobie najlepiej. Mama podtrzymywała rozmowę z Karen, ale wydawało się, że bardzo uważała na słowa, co było do niej nie podobne. Teraz wydawało się, że miała trudności z omijaniem długiej listy drażliwych tematów. Każdy wiedział, co się stało. I wszyscy starali się o tym nie mówić.
Problemem było to… że ja chyba musiałam.
Zaczekałam aż chłopcy skończą jeść – a to trwało długo – zebrałam w sobie odwagę, by się odezwać.
- Ross, Rocky? Co powiecie na spacer? – zapytałam. Nie byłam aż tak nieśmiała zazwyczaj. Właściwie chciałam porozmawiać z Rossem, ale gdzieś w moim umyśle pojawił się strach, że będzie miał opory, żeby być ze mną sam. Minęły dwa lata i miałam nadzieję, że zapomniał o tej niezręcznej sprawie, że widziałam w nim więcej niż przyjaciela. Nadal dostawałam tej nieprzyjemnej gęsiej skórki, gdy o tym myślałam.
Bracia Lynch popatrzyli na siebie w porozumieniu i jednocześnie wstali od stołu.
- Gdzie idziecie? – spytała oburzona Karen. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu oceniającym wzrokiem.
Gdziekolwiek, byle nie tutaj. Miałam ochotę tak odpowiedzieć, ale to mogłoby się skończyć krwawo.
Na szczęście Rocky uratował mnie, nie musiałam odpowiadać na to pytanie. – Nie wiem, przejdziemy się po okolicy. – chłopak wzruszył ramionami nonszalancko. Karen wiedziała, że nie pytaliśmy o pozwolenie. Wiedziałam dobrze, że gdybyśmy dali jej szansę to znalazłaby powód i zatrzymałaby nas w domu.
Ross pokiwał głową i dosunął krzesło bez słowa. Szybko zmieniłam buty na trampki i wyszliśmy. Starałam się iść prosto i nie ujawniać tego, że kolana miałam jak z waty. Nie wiedziałam, co było w tej dwójce, co mnie tak onieśmielało. Zgadywałam, że ta sytuacja sprawiała, że robiłam się bardzo emocjonalna.

To był ten moment. Mogłam albo odzyskać Rossa, albo odepchnąć od siebie na zawsze.

*
Witam was na moim blogu. Mam nadzieję, że spodoba wam się ten wytwór mojej chorej wyobraźni. Zachęcam do czytania i komentowania, to naprawdę wiele dla mnie znaczy :)


2 komentarze:

  1. świetne opowiadanie, nie mogę sie doczekać kolejnego rozdziału :D

    OdpowiedzUsuń
  2. O matulko... Czytam dalej! Wspaniały jest ten blog!
    A końcówka... Ostatnie zdanie! Mistrzostwo.
    Jedyne błędy to ortograficzne, pamiętaj 'nie' z przymiotnikami piszemy łącznie. lecę dalej!

    OdpowiedzUsuń