Nie byłam fanką horrorów, a tym bardziej nigdy nie
chciałabym znaleźć się w jednym.
Wzięłam głęboki wdech, próbując uspokoić ostry ból w głowie
po upadku, ale jedyne, co znalazło się w moich płucach, to kurz. Dotknęłam ręką
twarzy i poczułam ciepłą substancję – to była moja krew.
Odgłos powolnych kroków i towarzyszące mu skrzypienie starej
podłogi nabierały na mocy. Nie mogłam stwierdzić, czy należą do mężczyzny czy
kobiety. Co mnie podkusiło, żeby wejść do środka? Ten dom był śmiertelną
pułapką, więc dlaczego mój instynkt samozachowawczy pozwolił mi na takie coś?
Ostatnio nie działa najlepiej.
Szukałam przyjaciółki, która mogła znaleźć się w tarapatach,
ale jednocześnie sama się w nie wkopałam. A po Shannon zaginął wszelki ślad,
nie licząc jej skasowanego telefonu.
Świetnie, Catherine. Powinnam być wdzięczna losowi, że
jedyne obrażenia na moim ciele to rozdarte kolana wraz z niebieskimi jeansami i
przyszłe siniaki na mojej lewej stronie ciała. I oczywiście pęknięta skóra na
głowie, która zasługiwała na trochę uwagi, ale dopóki krew nie zalewała mi
oczu, wszystko było w porządku. Żadnych kości złamanych.
Podniosłam się z brudnego betonu. Stojąc w pełni
wyprostowana, mogłam dotknąć uniesioną dłonią sufitu, będąc przeciętnego
wzrostu – metra sześćdziesięciu siedmiu. Pomieszczenie wydawało się być nie tknięte
przez ogień, wydawało się być czymś w rodzaju piwnicy, albo schowka. Podobnie
jak garaż Lynchów, piwnica była wypełniona starymi pudłami i rzeczami
należącymi do Marka. Tym razem bałam się ruszać czegokolwiek – jednocześnie
zżerała mnie ciekawość. Ostatnim razem dowiedziałam się, że jestem córką innego
faceta, strach myśleć, co teraz mogłam znaleźć.
Wyjęłam z torebki telefon, chcąc użyć go jako latarki – gdyż
jedynym źródłem światła była dziura w podłodze – albo raczej drzwi - przez
którą tu wpadłam. Stawiając kolejne kroki zauważyłam coś, czego nie
spodziewałabym się znaleźć w normalnej piwnicy. To były łańcuchy. Podążając za
nimi natrafiłam na coś, co sprawiło, że zamarłam w miejscu.
To była broń. Półka pełna różnego rodzaju broni, pistoletów
większych, mniejszych, na których w ogóle się nie znałam. Nie leżały tutaj ot
tak, były zabezpieczone gęstą kratą, która z kolei była zamknięta na kłódkę z
szyfrem. To wszystko było niesamowicie zakurzone, jakby nie było tu nikogo od
co najmniej dwudziestu lat, a nie dwóch.
Znowu chciało mi się płakać, miałam wyrzuty sumienia, że
jestem taką beksą. Ale nie mogłam pojąć, dlaczego wujek mógł mieć tyle
śmiercionośnej broni. I to ukrytej. Czy to możliwe, że zabił kogoś przy pomocy
jej? Wiedziałam, że Alexander był tym złym, ale przecież wzrok mnie nie
oszukiwał.
Teoria, że wujek został zamordowany, wydawała się coraz
bardziej prawdopodobna. Nie wiedziałam za wiele o jego działalności, może był
kryminalistą wraz z Alexandrem, może sprzedawał broń na czarnym rynku, albo
zabijał za pieniądze? Ja na pewno nie
znałam odpowiedzi. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nagle całe wyobrażenie o
autorytecie wujka – postrzeganego przeze mnie jako kochającego ojca piątki
dzieci i porządnego a co najważniejsze uczciwego biznesmana – to wszystko
zniknęło. Nie był taki uczciwy jak mi
się wydawało i przyszedł czas, że zapłacił za to. Czy Ross i Rocky wiedzieli?
Jeśli nie oni, to na pewno byli ludzi, którzy wiedzieli. Na przykład ci, co
obserwowali nas tego dnia.
Więc… pozostaje pytanie, kto to zrobił? Czy to mój ojciec?
Czy Brad Simpson, pomimo tego, że póki co nie znam logicznego wyjaśnienia na
to, że szesnastolatek mógłby posunąć się do czegoś takiego?
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi do pokoju
bezpośrednio nade mną.
Znaleźli mnie. Tym razem bałam się jak nigdy wcześniej.
Widząc przed sobą co najmniej dwadzieścia sztuk broni za kratą w szklanych
gablotach?
Potykając się o łańcuch, ruszyłam w ciemną stronę
pomieszczenia, licząc, że będę miała za czym się schować. Gdy natrafiłam na
ścianę – uderzając w nią głuchym hukiem i jęcząc z przerażenia, poczułam pod
swoją dłonią klamkę. Drzwi. Otwarte.
Bóg jednak nie znienawidził mnie za wczorajszą rozpustną
noc. Używając telefonu jako latarki, pobiegłam w poszukiwaniu wyjścia. Nie
miałam czasu na rozglądanie się dookoła, ale zauważyłam, że znajdowałam się w
ogromnym garażu, gdzie zliczyłam pięć imponujących czarnych samochodów, jedno z
nich to było Lamborghini, inne było Mercedesem.
- O mój Boże. – jęknęłam z wrażenia. To było niesamowite.
Wiedziałam, że mieli pieniądze, ale aż tyle?
Pomyślałam, że te samochody musiały się jakoś znaleźć pod
ziemią, ale nie warto było szukać zamkniętych drzwi garażu. Wystarczyło mi
okno, do którego mogłabym się wspiąć.
Słysząc trzask łamanej podłogi, rzuciłam się biegiem przed
siebie, zahaczając rękawem kurtki dżinsowej coś wystarczająco ostrego, by
rozcięło mi skórę pod spodem. Poczułam palący ból ponad nadgarstka, gdy upadłam
na ziemię gubiąc swój telefon, który przejechał ekranem po szorstkiej ziemi.
Auu, to też bolało.
Nie
szukaj go, idiotko, wewnętrzny głosik ostrzegał mnie, ale
mimo wszystko wyciągnęłam rękę na przód, licząc że natrafię na swojego
smartfona, gdyż bez niego nie wyjdę stąd.
Gdy wreszcie znalazłam, pobiegłam długim korytarzem licząc,
że gdzieś mnie to zaprowadzi. I tak się stało. Poniżej sufitu było malutkie okienko,
przez które udało mi się wygramolić na zewnątrz, gdzie z radością przywitałam
gęstą ulewę.
Ominęłam posiadłość Lynchów szerokim łukiem, nie chcąc
natrafić na człowieka, który mnie obserwował. Pozwolił mi uciec, więc sądziłam,
że nie mógł mi zaszkodzić. Zrobiłby to, jeśli chciał, nie byłam przecież
szybkim biegaczem, a nikt nie pojawił się za mną w lesie – jakieś pięćdziesiąt
metrów od domu Rossa przestałam biec. Byłam wykończona, czułam się jak wrak pod
względem fizycznym i zarówno psychicznym. Moje przedramię krwawiło dużo
bardziej niż moje czoło, wyglądało, jakby potrzebowało szwów – nie, żebym
patrzyła, gdyż sama świadomość tego, że czerwone kropelki spływają mi po dłoni
wraz z deszczówką przyprawiała mnie o mdłości.
Psychicznie nie było ze mną lepiej, czułam się jeszcze
gorzej, jakby ktoś zafundował mi mocnego, emocjonalnego kopa w brzuch i to
mniej więcej razy dziesięć. Nie zostało mi już nic tylko spokojne użalanie się
nad sobą i obrotem sytuacji. Nie było już strachu, ani łez.
Zastanawiałam się też, co mi strzeliło do głowy? Dlaczego
byłam taka nierozważna. W wielu sprawach. Wczoraj byłam nierozważna w sprawie
Brada, dzisiaj dumnie wkroczyłam do centrum tego całego horroru. Kierowana
szlachetnymi pobudkami, ale mimo to, nie uratowałam nikogo.
Szare chmury sprawiły, że letnie popołudnie zaczynało
przypominać ponury, jesienny wieczór. Deszcz odbijał się od szosy, dodając
mojemu spacerowi melancholijnego charakteru. Co jakiś czas wyprzedzał mnie
samochód, rozświetlając mi drogę do domu. Jeden z nich zatrzymał się kilka
metrów przede mną. Uniosłam brew.
- Catherine, na co czekasz? Wsiadaj! – usłyszałam głos,
który znałam mniej więcej od osiemnastu lat.
Wiec... nic ci nie jest? - Ross spytał niepewnie, gdy ja próbując zabić
niezręczne chwile, zmieniałam stacje w radiu.
- Nie. – odparłam krótko, nie spoglądając na niego.
- Jesteś pewna że nie mam zawieźć cie do szpitala? Ta rana
wygląda groźnie.
- Nom. – potwierdziłam, nie mając ochoty nigdzie z nim
jechać. Starałam się nie brzmieć odpychająco, wystarczająco dziwny był fakt, że
znalazł mnie spacerującą w deszczu, z podartym ubraniem i zaschnięta krwią na
przedramieniu i czole.
- Nie rozmawiamy ze sobą? – spytał.
- Przecież rozmawiam z tobą.
- Nie wydaje mi się. – Ross mruknął pod nosem, zanim zapadła
niezręczna cisza.
To nie tak, że nie chciałam z nim rozmawiać. Nie wiedziałam,
co mam mu powiedzieć, pomiędzy nami było zbyt dużo napięcia emocjonalnego.
Ty
chodzisz z Lucy, a ja pocałowałam Brada, więc jesteśmy kwita. Nie
zamierzałam pytać, co u niej, a wiedziałam, że na pewno wie więcej niż ja.
Ja zazwyczaj byłam bardziej gadulska niż on, jednak tym
razem to on próbował zacząć rozmowę.
- Catherine, posłuchaj. Jak mogłem się nie zatrzymać?
Wyglądasz jakbyś… - zatrzymał się na chwilę, widząc moje piorunujące
spojrzenie, postanowił nie kończyć zdania. - Zawsze będę się o ciebie troszczył.
Nawet gdy będziesz miała czwórkę dzieci z Coll-
Wiedziałam czyim imieniem miał zamiar dokończyć i szybko mu
przerwałam.
- Proszę cię, nie mów tego na głos, nigdy bym go nie tknęła.
- To był tylko przykład...
- Bardzo beznadziejny przykład.
- Hej, ja tam nie wiem! – uśmiechnął się pod nosem, nie
spuszczając wzroku z drogi. -Wiec... jeśli jednak rozmawiamy możliwe ze chcesz
mi powiedzieć co znalazłaś w tej kupie desek. Albo co do cholery jasnej tam
robiłaś.
Postanowiłam udać idiotkę.
- Skąd wiesz ze tam byłam? – spytałam, ale to nie brzmiało
jak pytanie. Nie miałam zazwyczaj problemów z kłamstwem.
- Za kogo ty mnie masz.
- Ty i twoje ego. – mruknęłam zastanawiając się, jak tu kulturalnie
zmienić temat. Nie chciałam zostać wyrzucona z samochodu za to, co mogłabym mu
powiedzieć o jego ojcu i o tym, co znalazłam pod jego biurem. Przypomniała mi
się ramka ze zdjęciem. Wyjęłam ją szybko z torebki, wypakowując zdjęcie z niej.
W historii zdjęć spotkałam się wiele razy z tym, że po drugiej stronie była
ukryta, jakaś wiadomość, więc odwróciłam je szybko. Nic nie znalazłam tam,
aczkolwiek w ramce było ukryte jeszcze jedno, pod spodem. Zdjęcie nie było już
czarno-białe, na pewno było stare, twarze naszych rodziców różniły się sporo od
tych teraźniejszych. Wyglądali na około dwadzieścia pięć lat, nie więcej.
Rozpoznałam tam Lynchów, stali koło siebie uśmiechnięci, Johna i Sophię
Marshall, moją mamę oraz
- Znalazłam zdjęcie. Było ukryte. Nie pokazuje nic
konkretnego...
- Pozwól mi zerknąć. – Ross poprosił.
- O nie, nie chcę, by kawałki mojego ciała były zdrapywane z
drzewa.
- Tylko na chwilę, na litość boską.
- Znasz tego mężczyznę? – zapytałam, poddając się i
wystawiłam kawałek papieru w jego stronę, Ross posłusznie odwrócił głowę na
sekundę.
- Nie, pierwszy raz go widzę. Zaraz... ty nie myślisz ze –
- To jest mój ojciec. – przerwałam mu.
- ale przecież-
- Popatrz, to jest moja mama, to twoi rodzice, a tu rodzice
Lucy. Wszyscy w komplecie.
Mężczyzna miał pociągłą twarz i bardzo jasne niebieskie
oczy, a jego włosy były długie i w odcieniu ciemnego blondu. Uśmiechał się do
aparatu, jak każdy na tym zdjęciu. Zastanawiałam się, czy nie wyciągałam
pochopnych wniosków, bo mężczyzna nie miał nic w sobie, co przypominałoby mnie
w najmniejszym stopniu.
Będę musiała się upewnić. Powinnam chyba rozpoznawać twarz
potencjalnego prześladowcy?
Znowu
zapadła cisza, której miałam serdecznie dosyć. Wiedziałam, że Ross wiezie mnie
na pogotowie, a nie do domu, ale postanowiłam nie protestować, skoro sama sobie
nie założę szwów na rękę. Żadne z nas nie odezwało się przez długi czas. Z
każdą sekundą coraz bardziej pragnęłam wyparować. Miałam dość tego. Nasza
przyjaźń to jeden wielki bałagan.
W
końcu zaparkowaliśmy przed szpitalem.
- Więc...
Muszę zapytać. – Ross odezwał się pod nosem, nadal patrząc przed siebie,
pomimo, że już nie musiał. Unikał mojego wzroku, więc wiedziałam, że to będzie
kolejne z serii ciężkich pytań. - czy ty i Simpson...
Wiedziałam,
co miał na myśli i oburzyłam się zupełnie, jak zrobiłam to rano, gdy Collin
poruszył ten temat. Właściwie to na blondyna byłam wściekła, gdyż miałam go za
bardziej kulturalnego chłopaka, który nie czepiał się życia towarzyskiego czy…
seksualnego swoich znajomych.
- Nie,
nie. Nic z tych rzeczy. – natychmiast mu przerwałam, ściągając brwi.
Pamiętam,
że na imprezie byłam zadowolona, że Ross widział mnie z nim. Teraz chciałam,
żeby magicznie o tym zapomniał. Powinnam wiedzieć, że prędzej czy później na
siebie wpadniemy.
- Ale
całowaliście się.
- Tak.
-
Żałujesz tego?
- Nie.
Mówiąc
to zdałam sobie sprawę, że to była prawda. Nie żałowałam momentu, gdy to się
stało, żałowałam konsekwencji tego.
- Może
powinnaś. – odpowiedział gorzko. - Jest niebezpieczny, musisz mi uwierzyć.
-
Boże, nie mogę juz tego słuchać, może ktoś mi dać jeden argument dla którego
mam to zrobić?
-
Nie mogę.
- Widzisz.
Na razie, dzięki za pomoc. – powiedziałam pomagając sobie lewą ręką otworzyć
drzwi, gdyż nie chciałam, by rana na prawej znowu zaczęła krwawić. Zatrzasnęłam
drzwi w jego samochodzie i szybkim krokiem pokierowałam się w stronę oddziału
ratunkowego.
Chwilę
później usłyszałam, że Ross otwiera drzwi. – Cath, czy ty nie zemdlejesz mi
tam?
Westchnęłam
w irytacji. – Prawdopodobnie tak.
Ross
zaczekał na mnie w samochodzie, ale nie żądałam od niego, by mnie odwiózł do
domu, pomimo tego, że on sam nie miał nic przeciwko. Przysięgłam mu, że ze mną
wszystko w porządku, a ze szpitala wcale nie jest tak daleko i co najważniejsze
- przestało padać. Chłopak zastanowił się krótko i nareszcie odjechał.
Istniało
wiele powodów, dla których nie mogłam z nim zostać. Koniec tych wakacji miał
się przysłużyć odnowieniu naszej relacji, na to przynajmniej miałam nadzieje,
jednak miałam wrażenie, że jest między nami gorzej niż kiedykolwiek. Kiedyś,
owszem, byliśmy po prostu przyjaciółmi, cała nasza trójka Lucy, Ross i ja, ale
wczorajszy wieczór – i nie tylko on – pokazał, że wiele się zmieniło. Pokazał,
że ja nadal żałośnie podkochiwałam się w Rossie, to nie było świeże
zauroczenie, przeidealizowane, z milionem szans na przyszłość. To było
uzależnienie, nie kochałam go, ale chciałam go mieć dla siebie i dlatego nie
mogłam z nim wytrzymać. Nigdy nie spojrzałby na mnie w inny sposób, wiedziałam
to od dawna, dlatego nie miałam złamanego serca, ale byłam wściekła. Wściekła,
że nie potrafię przestać.
Musiałam
z tym skończyć i pierwszym krokiem do tego było odcięcie się od niego. Czas
przestać karmić swój umysł jego obecnością.
Oprócz
tego wszystkiego, byłam wściekła na blondyna za jego dziwne zachowanie. Nie
powiedział mi, że chodził z Lucy, dowiedziałam się o tym od Cary, wychodząc
przy tym na kompletną idiotkę. Wcześniej, gdy zadawałam niewygodne pytania zbył
mnie i oddał mnie w łapy Setha, którego nie lubiłam od zawsze i on o tym
wiedział. Zresztą dobrze wiemy, jak to się skończyło.
Nie
zemdlałam, gdy Roy Porter – tata Cary – czyścił moją ranę i zakładał szwy. Moja
głowa na szczęście nie musiała być szyta, doktor Porter wcześniej opatrzył mi
ją także. Leżałam, patrząc się w sufit i próbując zignorować szpitalny zapach i
narastające mroczki przed oczami. Roy był bardzo miłym człowiekiem, co według
mnie było dość ważną cechą lekarza. Rozmawiał ze mną cały czas, starając się
utrzymać mnie z nimi. Zadawał mi proste pytania typu, gdzie się tak załatwiłam
i jak mi minęła reszta dnia. Gdy już skończył, posiedziałam trochę na krześle w
poczekalni, czekając aż zawroty głowy ustaną. W tym czasie mignęła mi przed oczami sylwetka,
która do złudzenia przypominała Brada Simpsona. Jednak nie miałam zamiaru się
zastanawiać, co sprowadzało go na SOR.
Droga
do domu nie była aż taka tragiczna. Oddychałam sobie świeżym powietrzem, mając
wreszcie chwilę na uspokojenie. Wyciągnęłam telefon, skoro było już sucho.
-
Cholera jasna – zaklęłam pod nosem, widząc roztrzaskany ekran mojego Samsunga.
Na szczęście (lub nieszczęście) działał, odblokowawszy wyświetliły mi się
cztery nieodebrane połączenia od mamy. Nie było jeszcze aż tak późno, była
dopiero siódma, ale biorąc po uwagę mój stan i ostatnie stosunki z Cassandrą
(nie wspominając o tym, że grzecznie zignorowałam jej polecenie powrotu prosto
do domu po szkole), czekało mnie piekło w domu.
Otworzyłam
drzwi kluczami i niechętnie zawołałam, naciągając rękaw przemoczonej kurtki na
opatrunek. Ostatnią rzeczą, jaką chciałam żeby wiedziała, było to, że przez
godzinę błądziłam w domu, który nadawał się tylko do rozbiórki i zraniłam się
przy tym.
-
Mamo? – zawołałam grzecznie. – Jestem w domu!
Nikt
nie odpowiedział, więc zdjęłam przemoczone buty i poszłam w stronę kuchni, z
której ku mojemu zaskoczeniu dobiegał słodki zapach. Czyżby piekła ciasto? Spodziewałam
się zastać tam swoją mamę, ale ku mojemu zaskoczeniu stały tam dwie osoby,
które nie sądziłam, że zobaczę w tym pomieszczeniu.
Blond
włosy Shannon były związane w niechlujnego koka, a na jej biodrach zawiązany
był fartuch kuchenny. Jej ręce były w mące, gdy odwróciła się w moją stronę,
ale to nie powstrzymało jej przed zarzuceniem mi ich na szyję.
Mój
brat Mason stał przy blacie kuchennym, trzymając w ręku blachę z poukładanymi
gotowymi wypiekami.
A
to niespodzianka.
-
Gdzie byłaś, tak się o ciebie martwiliśmy! – Shannon powiedziała, ściskając
moją szyję nie przejmując się moimi mokrymi od deszczu włosami. – Mój Boże,
wyglądasz strasznie, co ci się stało w głowę, hm?
Stałam
nieruchomo, nie będąc wstanie wydobyć z siebie słowa. Ona martwiła się o mnie?
Co za ironia.
-
Dzwoniłam do ciebie. Nie było cię w szkole. – mruknęłam, głosem wypranym z
emocji, spoglądając poważnie na przyjaciółkę. Całkowicie zignorowałam fakt, że
role były zamienione i to ja byłam traktowana, jakbym wróciła z wojny po
latach.
-
Ahhh, zgubiłam go wczoraj, możesz w to uwierzyć? Znowu zgubiłam telefon. –
jęknęła.
-
Wczoraj? – spytałam.
-
Taaaak, musiał mi wypaść na ognisku. Następnego dnia musiałam iść na badania,
więc nie mogłam niczego jeść do dwunastej. Przyszłam po ciebie, ale jeszcze nie
wróciłaś i w ramach zabicia czasu pieczemy ciasteczka z Masonem.
Stałam
z otwartą buzią. Shannon była idealnie bezpieczna przez cały czas. Nie wlewała
w siebie alkoholu, nie biegała po spalonych domach. Kto wysłał te cholerne
wiadomości w takim razie? Jedna z nich ewidentnie była wysłana z telefonu
blondynki, nie potrafiłam jednak wytłumaczyć dlaczego w słuchawce przemówił jej
głos.
-
Ciasteczka? – jęknęłam, nie wiedząc co powiedzieć.
Jak
miałam się czuć, skoro cały dzień ktoś mącił mi w głowie? Wodził mnie za nos,
aż znalazłam się w domu-pułapce.
-
Ta, pamiętałem, że jesteś uczulona na kakao. – Mason odezwał się z idiotycznie
zadowolonym z siebie uśmiechem. Co do cholery robił w domu? Z Shannon.
Rozumiałam, że potrafiła oczarować każdego chłopaka, ale nie mogłam uwierzyć w
to co widzę.
-
Od kiedy pieczesz? – spytałam Masona, powoli wracając do rzeczywistości.
-
Od kiedy zdałem mikroekonomię. – mój brat wyszczerzył zęby. – Oh, mogłabyś
zajrzeć później do mamy, ale najpierw doprowadź się do porządku.
Wolałam
nie pytać w jakim nastroju była.
Pokiwałam
głową powoli i posłusznie niczym bezmózg, po czym poszłam przebrać się w suche
rzeczy. Musiałam wyjąć z górnej półki cieplejsze rzeczy, bo latem nie nosiłam
długiego rękawa, a musiałam zakryć mój opatrunek. Wreszcie znalazłam coś
odpowiednio luźnego, co ukryłoby w pełni moją ranę – była nią szara bluza z
napisem I Love Paris. Wilgotne włosy związałam w kitka i byłam gotowa, by
zmierzyć się z mamą.
Przystanęłam
na progu sypialni moich rodziców, widząc że Cassandra kończyła rozmawiać przez
telefon. Pożegnała się z ciotką Maggie i spojrzała na mnie niewyjaśnionym
wzrokiem, który mógłby zabić.
-
Cieszę się, że raczyłaś się pojawić. – zaczęła groźnie. – Gdzie byłaś cały
dzień, proszę oświeć mnie?
Szybko
przygotowałam się, aby jej sprzedać grube kłamstwo. Nie celowałam w nic
szlachetnego, miałam w planach nawet częściowo powiedzieć prawdę, aby być
wiarygodną. Wiedziałam, że nie uwierzy, że poszłam się uczyć, albo zostałam w
szkole, by pracować nad nowym projektem – po pierwsze dlatego, że sama
prowadziła zajęcia artystyczne w tej samej szkole i dobrze wie, że jeszcze za wcześnie na
projekty, a po drugie jak mówiłam – to było zbyt szlachetne.
-
Byłam z Collinem i Earlem w lesie w stronę Covington. To była pewnego rodzaju
wycieczka z okazji nowego roku szkolnego.
- Ale
mówiłam ci, że masz wracać do domu. Zmokłaś. – zauważyła.
- Tak…
Troszkę.
-
Piłaś? – uniosła brwi.
-
Niee, poza tym Earl nie może pić. – dodałam tą uwagę jakby nie jeszcze mi nie
wierzyła.
-
A co masz na głowie?
-
Uderzyłam głową w gałąź, ale nie martw się, jako odpowiedzialna córka wróciłam
i tata Cary Porter opatrzył mi ranę.
-
U nich w domu? – moja mama się zdziwiła.
-
Na oddziale ratunkowym. – poprawiłam ją.
Mama
pokiwała głową spoglądając na mnie niepewnie, jakby nadal nie miała do mnie
pełnego zaufania. Ale nie zadawała kolejnych pytań. Byłam głęboko zdumiona, że
tak łatwo poszło. Wychodząc z pokoju, usłyszałam jeszcze jedną uwagę.
-
Aaa, i chciałabym wiedzieć następnym razem, gdzie i z kim jesteś. W tej okolicy
nie jest bezpiecznie. Więc żadnych randek po dwudziestej drugiej. Chcę cię
widzieć w domu o tej porze.
-
Randek? – uniosłam brwi. Nie pytała mnie wprost, ale dostrzegłam tę ciekawską
nutę w jej głosie. Podejrzewała mnie o romans i oczywiście nie pochwalała go i
zarazem chciała wiedzieć o nim coś więcej.
-
Nic nie powiesz, prawda? Doigrasz się moja droga.
Wiedziała,
że wiele przed nią ukrywam, potrafiła zwęszyć kłamstwo, skoro sama pielęgnowała
swoje przez osiemnaście lat.
Nie
byłam w nastroju na słodycze, więc zjadłam tylko dwa ciasteczka Shannon i
mojego brata, wystarczająco tyle, aby ją zadowolić. Ona i Mason wydawali się
świetnie dogadywać – tak dobrze, że nie byłam potrzebna w tej rozmowie.
Rozmawiali o studiach, czymś, co wydawało mi się tak odległe, jakby miało nigdy
nie nastąpić. Miałam wrażenie, że jeśli otworzę usta, wypadnie z nich coś
związanego dzisiejszymi wydarzeniami.
Pękała
mi głowa od tego wszystkiego.
Ciężko
było mi przetrawić zdradę mojej matki – ale to było niewinne w porównaniu do
tła tych wszystkich wydarzeń. Wiedziałam, że mój ojciec musiał mieć sporo złego
na swoim koncie, skoro jego tajemnica była tak dobrze strzeżona – przez Cassandrę.
John Marshall zniknął bez wieści, a Mark Lynch był zupełnie innym człowiekiem
niż myślałam. Cała trójka mogła być kryminalistami. Kim byli nasi rodzice?
Miałam
wrażenie, że żyję w alternatywnym świecie, a to czego się dowiedziałam było tylko
wierzchołkiem góry lodowej.
Od
dzisiaj miałam także pełne prawo nazywać swojego szpiega prześladowcą. Nie
byłam pewna kim on jest, ale sporo się myliłam dzisiaj myśląc, że jestem
bezpieczna. Telefon Shannon musiał być skradziony i wykorzystany, by zaprowadzić
mnie prosto w pułapkę – nie widziałam innego wytłumaczenia, skoro blondynka
rzekomo „zgubiła” go wczoraj i od tamtego czasu nie miała do niego dostępu. To
było zaplanowane i zorganizowane, a to że wyszłam z tego cało nie znaczyło, że
szpiedzy nie chcieli mnie zranić.
Pozostawało
mi pytanie: dlaczego zależało im akurat na mnie? Dlaczego ktoś, kto miał mnie
tylko obserwować posunął się do czegoś takiego? Co miałam znaleźć w domu Lynchów,
broń, czy coś jeszcze?
-
Catherine, jesteś z nami? – Shannon wyrwała mnie z zamyślenia.
Jeszcze
jedno pytanie. Może kto inny odkrył więcej niż wierzchołek, nie mogę być
jedyną, która odkryła coś. Kto jeszcze był w to zamieszany, poza mną, Lynchami
i Lucy?
Miałam
gotową odpowiedź. Były dwie osoby, od których zapewne mogłabym się sporo
dowiedzieć. Nie byłam pewna, czy mogę im zaufać.
Brad
Simpson, będę potrzebowała ciebie i twojego kumpla.
Na pewno nie napisałam wszystkiego, co chciałam, nie ma takiej opcji, ale aby już nie przedłużać rozdziału zdecydowałam się opublikować to w takiej postaci.
Jestem otwarta na krytykę, a szczególnie na błędy językowe, stylistyczne, bo wiem, że dużo tego robię. Zdecydowanie za dużo :P.
Więc.. mam nadzieję, że spodoba Wam się ten dziwny rozdział. Mi się podoba, pomimo tego, że nadal mi brakuje głównego męskiego bohatera :).
Uwielbiam twój styl pisania. Pisałam Ci już?
OdpowiedzUsuńTak dodam jeszcze, że Catherine jest zbyt łatwowierna. Ogarnij się, Cathy!
Lecę czytać dalej.
xoxo yeaew
Cath, w co ty się pakujesz?
OdpowiedzUsuńCzekam na Brada i rozwikłanie tej całej zagadki. :)
Xx