- Mamo? – wrzasnęłam wysokim, poirytowanym głosem do
telefonu. Krzyczałam nie dlatego, że nie potrafiłam zapanować nad
własnymi emocjami. Nie tym razem. W wynajętej przez Lynchów sali było po prostu
głośno.
Impreza
urodzinowa odbywała się na dużej, mieszczącej ponad sto osób sali, którą
wynajęli Lynchowie specjalnie na tę okazję. Cała rodzina była na niej obecna i
każde z nich wydawało się dobrze bawić. Nawet Rydel, pomimo tego, że była o
kuli, ilekroć na nią spojrzałam, kołysała się do rytmu. Wchodząc na imprezę z
Collinem, mieliśmy wrażenie, że nie odnajdziemy się tutaj. Było widać, ile
pieniędzy Ross włożył w tę imprezę. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Przekąski były wyszukane, szampan najdroższy a tort gigantyczny. Muzyką zajął
się profesjonalny DJ.
Nie
znaliśmy tam prawie nikogo – kojarzyliśmy parę osób z widzenia lub z imion,
gdyż były to bogate dzieciaki naszej szkoły, do których należała Lucy Marshall,
Estelle Bellisario, Cara Porter, Seth Berkley, Archie Woods, Michael O’Neal…
mogłabym wymieniać ich nazwiska przez długi czas. To nie miało znaczenia, że je
znam. Byłam przekonana, że większość nie miała pojęcia nawet jak się nazywam, a
o Collinie już nie wspomnę. Nie zadawali się z takimi jak my. Mało tego,
nadużywali swojej władzy nad szkołą, czyniąc nasze nic nie warte życia co
najmniej nieprzyjemnymi.
Jeszcze
jednym nazwiskiem, które kojarzyłam, było Bradley Simpson, który także był
obecny, co mnie zdziwiło, biorąc pod uwagę to, że podobno nie lubi się z
Lynchem. Inni członkowie The Vamps także się pojawili, ale ich imion nie
poznałam.
Jeszcze.
Wszystko
rozwijało się dość powoli. Pierwszym odważnym, który pojawił się na parkiecie,
był Ross – do którego chyba należało to zadanie. Wziął Lucy za rękę i tańczyli
razem do Little Party Never Killed Nobody, przyciągając spojrzenia dobrej
większości. Ross był niezłym tancerzem, ale dopiero Lucy swoją anielską urodą
skomponowaną z ruchami pełnymi gracji zachwyciła wszystkich – zarówno chłopców
i dziewczyny. Collin gapił się na nią z wywalonym jęzorem jak zahipnotyzowany.
Musiałam go szturchnąć, żeby się opamiętał.
Szybko
się otrząsnął, nie minęło wiele czasu i zgubił się gdzieś w tłumie, wciągnięty
przez dziką imprezę. Nie miałam jednak żadnych obaw, co do niego. Collin mógł
bywać trochę aspołeczny, ale wiedziałam, że jeśli zechce to sobie poradzi.
-
Mogłaś dać mi znać, że wychodzisz! Jest zaraz dwunasta, a ciebie nie ma. Ja
chcę spać, a nie mogę, bo zastanawiam się, gdzie jest moja córka. Myślisz, że
jest najmądrzejsza na świecie i wszystko ci wolno?! – Cassandra rozpoczęła swój
agresywny wywód, którego słów nie mogłam zrozumieć z powodu dudniącej muzyki w
tle. Chociaż zastanawiałam się, czy to nie było plusem sytuacji. Moja matka
miała tendencję do popadania w furię z powodu najmniejszych błahostek. Przez
całe osiemnaście lat nie znalazłam sposobu, by ją ostudzić jej gniew. Jedyne,
co można było zrobić to przeczekać aż jej przejdzie.
-
Mamo, nie słyszę cię! – zawołałam i pobiegłam w stronę drzwi wyjściowych, za
którymi napotkałam palące towarzystwo. Zmarszczyłam nos, gdyż nienawidziłam
zapachu dymu papierosowego.
-
JESTEŚ W KLUBIE?! – głos mojej mamy był zdumiewająco mocny nawet przez telefon.
Gdy krzyczała, przypominała w śpiewaczkę operową, która pomimo tego, że
praktycznie wchodzi na ultradźwięki, nigdy nie traci głosu.
Westchnęłam
ciężko, czekając na jej pauzę. Gdy to nastąpiło, podjęłam próbę samoobrony.
-
Nie, mamo, mówiłam ci. Jestem u Rossa na urodzinach.
Nagle
czyjeś wielkie dłonie przywarły do mojej talii. Nie spodziewałam się tego. Moje
ciało delikatnie podskoczyło w przerażeniu, że przedstawiciel płci przeciwnej
narusza moją przestrzeń prywatną - nienawidziłam być dotykana przez
bezczelnych, zadufanych w sobie facetów, którzy myślą, że dziewczyna, która
stoi przed nimi, jest ich własnością – w Atlancie miałam do czynienia z paroma
takimi. Odwróciwszy głowę w prawą stronę, przekonałam się, że to tylko (lub aż)
Ross, którego przesycony alkoholem oddech uderzył w moją szyję.
-
Chodźmyyy tańczyć. – Blondyn mruknął mi do ucha, brzmiąc nieco uwodzicielsko,
co zdecydowanie nie nadawało się do uszu mojej matki. Odurzony alkoholem Ross
nie zdawał sobie sprawy z zabarwienia swojego głosu ani z tego, że Cassandra
słyszała każde słowo.
Nieprzyjemne
ciarki przeszły mi wzdłuż kręgosłupa. Przypomniało mi się, co jej powiedziałam
ostatnio.
-
Cześć, Ross. Nie życzę sobie żadnej ciąży! – moja mama wrzasnęła do telefonu,
nawiązując do naszej ostatniej rozmowy. Czy to mogło stać się jeszcze bardziej
upokarzające?
Spojrzałam
w panice na mojego przyjaciela, nie mając pojęcia, jak mu się wytłumaczę z
tego, co moja matka właśnie powiedziała. Ross najwyraźniej nie słyszał jej wypowiedzi,
bo jego mocno osadzone na moich biodrach dłonie zaczęły mną delikatnie poruszać
do rytmu piosenki dochodzącej ze środka.
Lubiłam
wstawionego Rossa jeszcze bardziej niż trzeźwego, bo ten drugi nie dotknąłby
mnie za żadne skarby. Nie w ten sposób.
-
Przed dwunastą masz być w domu. – Cassandra warknęła do telefonu.
- Ale
dlaczego?! Przecież to już… zaraz!
-
Nic mnie to nie obchodzi, masz wracać. – zażądała despotycznie.
Ramiona
mojego przyjaciela owinęły się wokół mojej talii, przytulając mnie do niego.
Musiałam naprawdę mocno się postarać, by powstrzymać zadowolony chichot. Tak, wstawiony
Ross zdecydowanie był uroczy. Podobno czyny pijanych to pragnienia trzeźwych,
jednak nie mogłam sobie pozwolić na takie myślenie i dobrze o tym wiedziałam.
Jednak… gdzieś w mojej świadomości pojawiła się nadzieja, że może istnieje
chociaż trochę szansy, że blondyn spogląda na mnie jak na kogoś, kto nie jest
dla niego tylko przyjaciółką.
-
Mówiłam, że na pewno wrócę później i mam do tego prawo! Jestem pełnoletnia! –
zawołałam histerycznie, próbując brzmieć równie groźnie jak moja matka,
aczkolwiek marnie mi to szło, gdyż rozgrzane ciało mojego przyjaciela odciągało
moją uwagę od rozmowy telefonicznej.
Ross
nie przestawał szeptać mi do ucha. Nieprzerwalnie słyszałam przeciągane
„chodźmyyyy juuuż”, „zatańczymyyy”.
-
Tak chcesz grać?! – Cassandra straciła cierpliwość. Wiedziałam, że nie powinnam
używać karty pod tytułem „skończyłam osiemnaście lat, jestem pełnoletnia”. To
zadziałało na nią jak płachta na byka, dobrze wiedziałam, że tym sposobem nie
wygram. Ale tym razem naprawdę miałam to gdzieś. Nadal byłam zła na Cassandrę.
– Zobaczysz jeszcze, jak to fajnie być dorosłą!
-
Nie powiedziałam, że jestem.. – zaczęłam, ale moja rodzicielka mi przerwała.
-
Zobaczymy jak sobie poradzisz! – Cassandra wyrzuciła z siebie te przepełnione
jadem słowa, po czym rozłączyła się, zanim zdążyłam zapytać z czym, do cholery
jasnej, mam sobie poradzić. Miałam ochotę cisnąć telefonem o ziemię. Już
zamachnęłam się, ale opamiętałam się odpowiednio wcześnie, bo nie miałam
pieniędzy na nowy.
-
Możemy już iść tańczyć? – Ross znowu dał znać o swojej obecności za moimi plecami.
Nie
było niczego, co mogłabym zrobić w sprawie mojej matki. Nie miałam pojęcia, o
co jej chodziło, ale nie chciałam wdawać się z nią w kolejną kłótnię, to było
bez sensu. Tak bardzo starała się być
dobrą matką, że robiło mi się niedobrze. Dlaczego miałabym wykonywać rozkazy
kogoś, kto manipulował mną przez całe życie? Może wyolbrzymiałam jej winę tym
stwierdzeniem, ale jak inaczej to miałam nazwać? Przez osiemnaście lat
pozwalała mi wierzyć w to, że żyłam pod jednym dachem ze swoją rodziną. A okazało
się, że związana krwią byłam tam tylko z nią. Mason i Addison byli dziećmi
innego ojca – mojego taty, tego,
którego także uważałam za ojca, pomimo tego, że dowiedziałam się, że wcale nim
nie był.
Tym
czasem blondyn robił się coraz bardziej niecierpliwy. Zaczął delikatnie – a
przynajmniej wydawało mu się, że jest delikatny – potrząsać moim ciałem.
Roześmiałam
się głośno. – Co z tobą jest dzisiaj? Już idę.
Ross
przewrócił oczami i splótł swoje palce z moimi, gdy kierowaliśmy się w stronę
wejścia.
-
„Już idę, już idę”. – przedrzeźniał mój poirytowany ton, zabarwiając swój
występ dziwnymi minami. Otworzył szeroko oczy, starając się odwzorować moje
rozbiegane spojrzenie.
Ja się tak nie zachowuję.
Uderzyłam
łokciem.
Tańczenie
z Rossem wydawało się cudowne… i jednocześnie bardzo dziwne i niezręczne.
Trafiliśmy na żywą piosenkę o mocnym i szybkim rytmie. To było cudowne –
ponieważ było mi bardzo łatwo się rozluźnić przy blondynie. Nie obchodziło mnie
nic innego tylko muzyka i mój partner, z którego twarzy nie znikał ten piękny
uśmiech. Mogłam być tak blisko niego, jak tylko chciałam i nie czułam z tego
powodu żadnych wyrzutów sumienia. Na tym polegała cała magia tańca. Dłonie
Rossa znowu znalazły się na moich biodrach – to było niewinne i jednocześnie
cholernie dobrze zaspokajało moją potrzebę bliskości. Jedyna niezręczność,
która z tego płynęła, polegała na tym, że nie miałam oporów, by posunąć się
dalej. Zupełnie jakbym straciła kontrolę. Złapałam się na tym, że mój wzrok
skupił się na jego zamkniętych oczach, które były przesłonięte jasnymi,
prostymi kosmykami, na ustach Rossa. Były tak blisko moich, niemal nie mogłam
oprzeć się pokusie urzeczywistnienia swojej fantazji.
Blondyn
nagle przysunął swoje usta do mojego ucha i głośno zapytał – Jakieś wieści w
sprawie… no wiesz. Twojego taty?
Otworzyłam
usta, by powiedzieć „nie” i zmienić temat, ale czułam, że jeśli nie pogadam
wreszcie z kimś na ten temat to wybuchnę. Robiłam wszystko, wychodziłam z
siebie, żeby Collin się nie dowiedział. Parę razy prawie wymsknęło mi się to z
ust, jednak udało mi się niezdarnie wybrnąć z sytuacji.
Musiałam w
końcu powiedzieć komuś prawdę.
-
Nic konkretnego. – przyznałam. – Myślę, że nareszcie zdaję sobie sprawę co się
dzieje. Ross… możesz mnie wziąć za walniętą… ale mam wrażenie, że nadal jestem
obserwowana.
Blondyn
spojrzał na mnie poważnie.
-
Niemożliwe. Mój tata… - zaczął wyjaśniać, ale mu przerwałam. Nie musiał tego
powtarzać kolejny raz.
-
To musi być ktoś inny. Jest ich więcej. – wyznałam, trzęsącym się głosem. – To
się działo przez całe wakacje. A ja nie zorientowałam się. Ponad dwa miesiące
żyłam w nieświadomości jak jakaś idiotka! Robili zdjęcia wszystkiemu, co robię.
Widzieli wszystko, nie zdziwiłabym się, gdyby zaglądali mi do okien, gdy
przebierałam się! – zawołałam histerycznie, pozwalając przerażeniu przejąć
kontrolę. Nie zdawałam sobie sprawy, że trzęsłam się w ramionach mojego
przyjaciela.
-
Sądzisz, że to on?
Wzięłam
głęboki oddech, próbując pozbyć się denerwującego ucisku w gardle, który
sprawiał, że mój głos się łamał.
Wzruszyłam
ramionami w odpowiedzi. – Możliwe. Nie wiem. Dlaczego ktokolwiek inny mógłby
się mną interesować?
-
Co zrobisz, gdy cię znajdzie?
Nie
odpowiedziałam od razu z prostej przyczyny. Nie miałam zielonego pojęcia.
-
Nie jestem pewna, czy chcę, żeby mnie znalazł. Chciałabym, żeby przestał. Z
liścikami, zdjęciami i szpiegami. To zaczyna wyglądać jak prześladowanie.
-
Jakimi liścikami?
Ups.
Zorientowałam się, że tej części nie powiedziałam Rossowi. Nie powiedziałam mu,
że Simpson – którego dotyczyły krótkie wiadomości – może być współwinny śmierci
jego ojca. Wiedziałam, że robię głupio. Powinnam trzymać jego stronę, ale nie
ufałam autorowi podpisu na zdjęciu, kimkolwiek
był. Nie mogłam posłać Simpsona na skazanie, jeśli nie byłam pewna, że
zdjęcie jest prawdziwe.
-
Kim jest ten niski chłopak, który śpiewał dzisiaj z nami? – perfidnie
zignorowałam jego pytanie i zmieniłam temat na chłopaka z loczkami, który
nawiasem mówiąc siedział przy stoliku w kącie z trójką kolegów z zespołu,
których widziałam wcześniej na scenie. Bradley pochylał się nad stolikiem, na
którym rozłożone były cztery kieliszki, parę szklanek i kilka różnokolorowych
butelek. Jego policzki nabrały czerwonej barwy, duże oczy wydawały się być całe
czarne, a usta były wykrzywione w szerokim uśmiechu. Cała czwórka śmiała się.
Nagle czarne tęczówki zwróciły się w moją stronę, a uśmiech osłabł. Nakrył mnie
na spoglądaniu w jego stronę.
Odwróciłam
się zawstydzona, zanim udało mi się dostrzec jakąkolwiek reakcję na jego
twarzy.
Zwróciłam
się w stronę Rossa, kontynuując przesłuchanie.
– Mówiłeś, że wyjaśnisz mi coś później. Czy teraz
jest już później?
Ross
zmarkotniał, ale odpowiedział.
-
On jest złodziejem dziewczyn. – warknął jadowicie.
Przewróciłam
oczami, zastanawiając którą dziewczynę mógł podkraść Rossowi. Estelle, Lucy,
Kelsey, Lily, Shannon… Zazdrość ukłuła mnie w serce.
-
Nie żartuj sobie ze mnie.
-
Nie żartuję. To prawda.
-
To w takim razie dlaczego go zaprosiłeś?
Ross
nie odpowiedział. Intuicja podpowiadała mi, że skrywa parę rzeczy na jego
temat. Nie widziałam innego powodu, dla którego nagle milkł, gdy tylko w
rozmowie pojawia się Simpson lub The Vamps, jak wcześniej miałam okazję się
przekonać.
-
Powiesz mi, czy nie? – spytałam, wgapiając mu się w oczy głęboko. Wiedziałam,
że pewnie nie widzi ich wyraźnie w tym mroku, ale i tak postanowiłam spróbować.
-
Nie chcę o tym rozmawiać. Zaufaj mi i trzymaj się od niego z daleka. – uciął agresywnie.
Sądziłam,
że dostanę od niego potwierdzenie tego, czy Bradley jest rzeczywiście tak
niebezpieczny, jak słyszałam. Chciałam wiedzieć więcej o potencjalnym
zagrożeniu. Poczułam się dotknięta tym, że blondyn nie mówił mi wszystkiego,
ale musiałam to zdusić w sobie jak najszybciej, skoro ja także ukryłam przed
nim parę rzeczy.
-
Seth chciał z tobą zatańczyć. – blondyn uśmiechnął się szeroko i wskazał
czubkiem nosa na swojego najlepszego kumpla, Setha Berkleya, który nie mógł chcieć ze mną tańczyć. A nie mógł,
ponieważ to on zaczepiał mnie na korytarzu, a potem wyśmiewał się z mojego
zakłopotania. Zawsze byłam jego zabawką, na której testował swoje mało
błyskotliwe wbity. Przez lata nauczyłam się to ignorować, w końcu przestało
mnie to ruszać. Ale to nie zmieniało faktu, że nie lubiłam Setha.
Ogarnęło
mnie nieprzyjemne przeczucie, że Ross chciał się mnie pozbyć. Blondyn okręcił
mnie, uśmiechnął się pokrzepiająco i nagle z mojej drugiej strony pojawił się
Seth – niższy od Rossa, szarooki, wysportowany szatyn, na którego leciała
połowa dziewczyn w szkole.
-
Hej. – uśmiechnął się olśniewająco, jak przystało na obiekt westchnień. Nie
widziałam tego uśmiechu nigdy wcześniej. Nie był przeznaczony dla mnie. –
Catherine, tak?
-
Tak. – odezwałam się niezręcznie i uśmiechnęłam się sztucznie. Zdziwiłam się,
że wiedział, jak mam na imię. Zwykle nie trudził się czymś takim, po prostu
nazywał mnie po nazwisku, albo „sztywniarą” – co się wzięło z tego, że nigdy
nie pozwoliłam sobie odszczeknąć się mu, chociaż wiedziałam, że powinnam. Może
odczepiłby się, ale wolałam myśleć, że jestem ponad jego dziecinne docinki.
Nie
miałam najmniejszej ochoty z nim tańczyć. Byłam zła na Rossa.
-
Wow, spójrz na siebie, nawet wyglądasz ładnie… sztywniaro. – Seth rzucił,
próbując zamienić swój komentarz w przyjacielski żart, ale ja tylko
przewróciłam oczami.
-
Nie tańczę z tobą. – oznajmiłam mu twardo.
Rzuciłam
przelotne spojrzenie w stronę mojego jasnowłosego przyjaciela, który właśnie
wyciągnął do tańca Lucy, która na pewno była wiele lepszą partnerką ode mnie.
-
Daj spokój… - Berkley, jęknął pod nosem i bezczelnie położył dłoń u dołu moich
pleców. Wiele niżej niż życzyłabym sobie. Zaczął stawiać szybkie kroki w stronę
kuchni, ciągnąc mnie za sobą. Zaczęłam obawiać się tego, jak to się skończy.
Jak
Ross mógł lubić takiego oblecha?
-
Wiem, co ci pomoże się rozluźnić. – mruknął i uśmiechnął się do mnie. To na
mnie nie działało. Wciąż nie czułam niechęć do Berkleya.
Próbowałam
się wyrywać, ale szatyn był silniejszy niż spodziewałabym się.
-
Gdzie mnie ciągniesz, do cholery jasnej? – spytałam, szarpiąc się. Nie
próbowałam nawet ukrywać, że nie podoba mi się to.
-
Gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy. – powiedział, nie spoglądając nawet.
Przełknęłam
głośno ślinę, czując znajomy ucisk w gardle. Pojawiał się zawsze, gdy bałam
się. Ostatnio często doświadczałam tego uczucia.
Seth
wyprowadził mnie z budynku – musiał mnie wpychać po schodach w górę, bo
opierałam się wtedy całym swoim sześćdziesięciokilowym ciałem o niego,
utrudniając mu jego zamiary. Nie miałam pojęcia, co siedziało w jego głowie,
ale nie podobał mi się ton, w którym do mnie mówił. Nie podobała mi się także
jego ręka u dołu moich pleców. Przeszliśmy przez ulicę i schowaliśmy się w
cieniu za budynkiem.
Seth
zdjął swoje łapy ze mnie i wyjął z kieszeni drobne pudełeczko z etykietą
wskazującą na leki przeciwbólowe. Spojrzałam na niego w zaskoczeniu, gdy
agresywnie wyciągnął moją dłoń do przodu i wysypał z pudełeczka dwie małe
tabletki.
-
Weź je. Gwarantuję ci, że będziemy się dobrze bawić. – powiedział, zbliżając
się do mnie niebezpiecznie.
Wlepiłam
swoje zdecydowane spojrzenie w jego szare oczy i spokojnym, ale stanowczym
głosem wycedziłam, nie szczędząc złośliwego tonu. – Wal się.
-
Ejjj, przecież wiem, że już to robiłaś. – Seth uśmiechnął się szeroko, licząc
że w końcu zmięknę pod jego wpływem. Nic z tych rzeczy. – Są z zaufanego
źródła. Daj się namówić.
Wyjął
z mojej dłoni jedną tabletkę i nie spuszczając ze mnie wzroku, położył ją sobie
na języku i połknął.
-
Nie wiem, kim myślisz, że jesteś, ale coś jest z tobą poważnie nie tak. –
warknęłam. – Wsadź sobie ją w dupę, mam więcej szacunku do siebie niż sądzisz. –
powiedziałam i oddałam mu tabletkę.
Już
chciałam odejść, ale dłoń szatyna zacisnęła się na moim nadgarstku. Pięć sekund
później oddychałam ciężko przyparta do ściany, gdy Seth wlepiał we mnie swoje
gniewne spojrzenie. – Uważaj sobie. Zabawimy się, czy tego chcesz, czy nie. –
odwarknął w odpowiedzi, a ja dopiero wtedy zaczęłam się bać. Co do licha sobie
myślał? Albo ważniejsze, co zamierzał? Nie chciałam chyba wiedzieć.
Krzyknęłabym,
gdyby nie to przeklęte uczucie, jakby brakowało mi powietrza. Chciałam się
bronić, kopać, wrzeszczeć, szarpać się, ale nie mogłam poradzić sobie ze swoim
szybkim, chrapliwym oddechem. Wyglądało na to, że miałam atak paniki.
Gdzie
jest adrenalina, gdy jej potrzebuję?
Nagle
zza budynku wyjrzały dwie ciemne sylwetki. Jedna wysoka, druga niska. Obie płci
męskiej.
Posyłałam
im błagalne spojrzenie, licząc, że nie zostawią mnie, gdy jestem o krok od
bycia zgwałconą.
Niższy
z nich zbliżył się do naszej dwójki. Stawiał powolne kroki, które świadczyły o
tym, że był pewny siebie. Był wyprostowany, ręce miał w kieszeniach skórzanej
kurki. Spoglądał przed siebie – prosto na Setha. Nie mogłam jednak dostrzec
jego twarzy. Szczupła, wyższa sylwetka poszła jego śladami.
-
Puść ją. – odezwał się głos ze znajomą chrypką, dzięki której w mojej głowie
zapaliła się drobna żaróweczka. Ostatni raz słuchałam jej… na scenie.
Słowa
Simpsona były proste, ale o mocnym przekazie. Nie bawił się w wyzywanie szatyna,
czy jakiekolwiek inne gierki na jego dumie i emocjach. Dwa słowa, które wyszły
z jego ust miały taką moc, że Berkley zamarł nade mną.
Obserwowałam
Simpsona niemalże z uwielbieniem, gdyż co jak co, to właśnie on przyszedł mi na ratunek. To nie był
Ross, ani jakikolwiek Lynch, którzy byli dla mnie prawie rodzeństwem. Mój
przyjaciel Collin także nie pojawił się.
Za
to potencjalnie niebezpieczna osoba, przed którą wiele osób mnie ostrzegało, paradoksalnie
przybyła, by uratować mnie.
Seth
w końcu oprzytomniał i odpowiedział.
-
Albo co? Zatłuczesz mnie, jak ostatnio? Tak ci się spieszy do pierdla?
Coś
się zmieniło w twarzy mojego wybawcy, jakby Berkley wyprowadził go z równowagi.
W mroku dostrzegłam, że Bradley ściąga brwi gniewnie. Jego towarzysz założył
ręce przed sobą, co wyglądało naprawdę groźniej.
-
Nie muszę używać przemocy, żeby uczynić twoje marne życie nic nie wartym. Mam
swoje sposoby i przysięgam, że nie zawaham się. Będę się rozkoszował każdą
sekundą patrzenia, jak wędrujesz na samo dno.
Dłonie
Setha, które przypierały mnie do muru, zadrżały delikatnie. Mogłam poczuć, że
boi się Simpsona. Cholera, nie dziwiłam się, sposób, w jaki to powiedział
sprawił, że dostałam gęsiej skórki. Nie wiedziałam, co lepsze – dostać się w
ręce ciemnej, groźnej sylwetki, czy pozostać w obrzydliwych łapskach Setha. Ale
chyba moja podświadomość już zdecydowała. Musiałam zaufać temu pierwszemu. Zaufać chłopakowi ze zdjęcia.
-
Wiesz, jeśli Brad nie chce się bić, to ja mogę. – wysoki, nieznajomy wzruszył
ramionami prowokacyjnie i uśmiechnął się, widząc przerażenie Setha. Ja też nie
mogłam powstrzymać swoich wytrzeszczonych ze strachu oczu, z których wypłynęły
łzy. Nie miałam pojęcia, co się stało. Naprawdę będą się bić?
Ciemne
oczy skierowały się na mnie. Widząc moja gwałtowną reakcję, Bradley nie dał
odszczeknąć się Sethowi, tylko sam zabrał głos.
-
Ona jest ze mną, więc radzę ci zabrać te łapy.
Na
twarz Setha wstąpiło obrzydzenie. Szatyn się skrzywił, po czym oderwał
gwałtownie swoje dłonie ode mnie, uwalniając mnie ze swojego uścisku, jakby to,
że podobno przyszłam z Simpsonem czyniło mnie nieczystą. Upadłam bezwładnie na
ziemię, gdy Berkley bezczelnie minął chłopaków, pożerając ich gniewnym
spojrzeniem.
-
Nie dotknąłbym sztywniary za żadne skarby. Jest cała twoja, Simpson. – wyrzucił
z obrzydzeniem, po czym zniknął za rogiem.
Spojrzałam
przerażonym wzrokiem na tę dwójkę, próbując wmówić sobie, że już
niebezpieczeństwo minęło i że nikt mi nie zagraża. Ciężko było mi w to
uwierzyć, gdy stali nade mną w groźnych, obronnych pozycjach, podczas gdy ja
siedziałam bezsilnie pod murem, nadal oszołomiona tym, co się stało.
-
Wszystko w porządku? – odezwał się wyższy, którego imienia nie znałam, okazując
trochę ludzkich emocji.
Pokiwałam
beznamiętnie głową, okłamując ich obu. Nic nie było ze mną w porządku, ale nikt
nie musiał o tym wiedzieć.
Bradley
przykucnął, aby znaleźć się na moim poziomie. Odruchowo przywarłam plecami do
ściany, starając się odsunąć od chłopaka. Nienawidziłam takiej przypadkowej
bliskości. Sprawiała, że czułam się niezręcznie, co ciemnooki źle
zinterpretował.
-
Jesteś bezpieczna, nie skrzywdzi cię już. – Bradley odezwał się zupełnie innym
tonem niż słyszałam parę minut temu. Teraz mówił cicho, a jego zachrypnięty głos…
nieważne jak idiotycznie to brzmi, koił moje nerwy jak nic innego. Ruchem dłoni
sprawił, żebym na niego spojrzała, po czym powtórzył, upewniając się, że do mnie
dotarło. – Nic ci nie grozi.
Podał
mi rękę i pomógł wstać, zupełnie jakby wyczuł, że moje kolana się trzęsły.
Ufnie pozwoliłam się zaprowadzić pod samą salę, z chłopakami po moich dwóch
stronach. Słowa Simpsona podziałały na mnie. Idąc z nimi nie czułam
przerażenia. Czułam się… chroniona.
*
To jest gówno. I do tego niesprawdzane, zrobię to
jakoś niedługo, obiecuję, bo prawdopodobnie oczy Wam krwawią od tych wszystkich
błędów stylistycznych i językowych. Nie podoba mi się to, ale niech będzie. Nie
będę enty raz kasowała połowy rozdziału tylko dlatego, że nie czuję tego
fragmentu.
Ciąg dalszy imprezy nastąpi bardzo niedługo, bo
nie zrealizowałam w tym rozdziale niczego, co planowałam.
Who the fuck needs plans.
Nessy pozdrawia cieplutko, spod kocyka, gdyż jest chora.
Też jestem chora. Piąteczka.
OdpowiedzUsuńTo nie ejst gówno! To prawda, jest parę błędów, ale da się przeżyć. Rozdział, treściowo, jest bardzo dobry.
Kurde, zaczynam lubić tego Bradley'a. A Ross... Ech. Uwielbiam go, ale mnie denerwuje. Raz do Lucy, a raz nie. Kurde, chłopie... Ogarnij się. Naprawdę mnie zdenerwował. Tym bardziej, gdy w pewien sposób ''spławił'' główną bohaterkę. Seth chce z tobą zatańczyć... Nosz kurde, przed chwilą szeptał jej namiętne słówka do ucha. Gnojek.
Rosss, ogarnij się!
Opisy jak zwykle genialne.
Czekam na next
rossomefanfiction
Ja również jestem chora. Ten rozdział jest genialny, po prostu kocham Twojego bloga ! Ohh, jest cudowny i nie mów że to gówno, bo to kłamstwo ! Trochę wiary w siebie !!! <3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę szybkiego powrotu do zdrowia !
p.s. nie trzymaj mnie długo w niepewności !! <3<3
Za każdym razem, gdy to czytam, (a czytam to już, któryś raz z kolei, nie pamiętam który) przechodzą przez mnie te same emocje.
OdpowiedzUsuńCzuję się jakbym uczestniczyła we wszystkich tych wydarzenia!