sobota, 20 września 2014

06. Shot in the dark

- Mamo? – wrzasnęłam wysokim, poirytowanym głosem do telefonu. Krzyczałam nie dlatego, że nie potrafiłam zapanować nad własnymi emocjami. Nie tym razem. W wynajętej przez Lynchów sali było po prostu głośno.
Impreza urodzinowa odbywała się na dużej, mieszczącej ponad sto osób sali, którą wynajęli Lynchowie specjalnie na tę okazję. Cała rodzina była na niej obecna i każde z nich wydawało się dobrze bawić. Nawet Rydel, pomimo tego, że była o kuli, ilekroć na nią spojrzałam, kołysała się do rytmu. Wchodząc na imprezę z Collinem, mieliśmy wrażenie, że nie odnajdziemy się tutaj. Było widać, ile pieniędzy Ross włożył w tę imprezę. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przekąski były wyszukane, szampan najdroższy a tort gigantyczny. Muzyką zajął się profesjonalny DJ.
Nie znaliśmy tam prawie nikogo – kojarzyliśmy parę osób z widzenia lub z imion, gdyż były to bogate dzieciaki naszej szkoły, do których należała Lucy Marshall, Estelle Bellisario, Cara Porter, Seth Berkley, Archie Woods, Michael O’Neal… mogłabym wymieniać ich nazwiska przez długi czas. To nie miało znaczenia, że je znam. Byłam przekonana, że większość nie miała pojęcia nawet jak się nazywam, a o Collinie już nie wspomnę. Nie zadawali się z takimi jak my. Mało tego, nadużywali swojej władzy nad szkołą, czyniąc nasze nic nie warte życia co najmniej nieprzyjemnymi.
Jeszcze jednym nazwiskiem, które kojarzyłam, było Bradley Simpson, który także był obecny, co mnie zdziwiło, biorąc pod uwagę to, że podobno nie lubi się z Lynchem. Inni członkowie The Vamps także się pojawili, ale ich imion nie poznałam.
Jeszcze.
Wszystko rozwijało się dość powoli. Pierwszym odważnym, który pojawił się na parkiecie, był Ross – do którego chyba należało to zadanie. Wziął Lucy za rękę i tańczyli razem do Little Party Never Killed Nobody, przyciągając spojrzenia dobrej większości. Ross był niezłym tancerzem, ale dopiero Lucy swoją anielską urodą skomponowaną z ruchami pełnymi gracji zachwyciła wszystkich – zarówno chłopców i dziewczyny. Collin gapił się na nią z wywalonym jęzorem jak zahipnotyzowany. Musiałam go szturchnąć, żeby się opamiętał.
Szybko się otrząsnął, nie minęło wiele czasu i zgubił się gdzieś w tłumie, wciągnięty przez dziką imprezę. Nie miałam jednak żadnych obaw, co do niego. Collin mógł bywać trochę aspołeczny, ale wiedziałam, że jeśli zechce to sobie poradzi.
- Mogłaś dać mi znać, że wychodzisz! Jest zaraz dwunasta, a ciebie nie ma. Ja chcę spać, a nie mogę, bo zastanawiam się, gdzie jest moja córka. Myślisz, że jest najmądrzejsza na świecie i wszystko ci wolno?! – Cassandra rozpoczęła swój agresywny wywód, którego słów nie mogłam zrozumieć z powodu dudniącej muzyki w tle. Chociaż zastanawiałam się, czy to nie było plusem sytuacji. Moja matka miała tendencję do popadania w furię z powodu najmniejszych błahostek. Przez całe osiemnaście lat nie znalazłam sposobu, by ją ostudzić jej gniew. Jedyne, co można było zrobić to przeczekać aż jej przejdzie.
- Mamo, nie słyszę cię! – zawołałam i pobiegłam w stronę drzwi wyjściowych, za którymi napotkałam palące towarzystwo. Zmarszczyłam nos, gdyż nienawidziłam zapachu dymu papierosowego.
- JESTEŚ W KLUBIE?! – głos mojej mamy był zdumiewająco mocny nawet przez telefon. Gdy krzyczała, przypominała w śpiewaczkę operową, która pomimo tego, że praktycznie wchodzi na ultradźwięki, nigdy nie traci głosu.
Westchnęłam ciężko, czekając na jej pauzę. Gdy to nastąpiło, podjęłam próbę samoobrony.
- Nie, mamo, mówiłam ci. Jestem u Rossa na urodzinach.
Nagle czyjeś wielkie dłonie przywarły do mojej talii. Nie spodziewałam się tego. Moje ciało delikatnie podskoczyło w przerażeniu, że przedstawiciel płci przeciwnej narusza moją przestrzeń prywatną - nienawidziłam być dotykana przez bezczelnych, zadufanych w sobie facetów, którzy myślą, że dziewczyna, która stoi przed nimi, jest ich własnością – w Atlancie miałam do czynienia z paroma takimi. Odwróciwszy głowę w prawą stronę, przekonałam się, że to tylko (lub aż) Ross, którego przesycony alkoholem oddech uderzył w moją szyję.
- Chodźmyyy tańczyć. – Blondyn mruknął mi do ucha, brzmiąc nieco uwodzicielsko, co zdecydowanie nie nadawało się do uszu mojej matki. Odurzony alkoholem Ross nie zdawał sobie sprawy z zabarwienia swojego głosu ani z tego, że Cassandra słyszała każde słowo.
Nieprzyjemne ciarki przeszły mi wzdłuż kręgosłupa. Przypomniało mi się, co jej powiedziałam ostatnio.
- Cześć, Ross. Nie życzę sobie żadnej ciąży! – moja mama wrzasnęła do telefonu, nawiązując do naszej ostatniej rozmowy. Czy to mogło stać się jeszcze bardziej upokarzające?
Spojrzałam w panice na mojego przyjaciela, nie mając pojęcia, jak mu się wytłumaczę z tego, co moja matka właśnie powiedziała. Ross najwyraźniej nie słyszał jej wypowiedzi, bo jego mocno osadzone na moich biodrach dłonie zaczęły mną delikatnie poruszać do rytmu piosenki dochodzącej ze środka.
Lubiłam wstawionego Rossa jeszcze bardziej niż trzeźwego, bo ten drugi nie dotknąłby mnie za żadne skarby. Nie w ten sposób.
- Przed dwunastą masz być w domu. – Cassandra warknęła do telefonu.
- Ale dlaczego?! Przecież to już… zaraz!
- Nic mnie to nie obchodzi, masz wracać. – zażądała despotycznie.
Ramiona mojego przyjaciela owinęły się wokół mojej talii, przytulając mnie do niego. Musiałam naprawdę mocno się postarać, by powstrzymać zadowolony chichot. Tak, wstawiony Ross zdecydowanie był uroczy. Podobno czyny pijanych to pragnienia trzeźwych, jednak nie mogłam sobie pozwolić na takie myślenie i dobrze o tym wiedziałam. Jednak… gdzieś w mojej świadomości pojawiła się nadzieja, że może istnieje chociaż trochę szansy, że blondyn spogląda na mnie jak na kogoś, kto nie jest dla niego tylko przyjaciółką.
- Mówiłam, że na pewno wrócę później i mam do tego prawo! Jestem pełnoletnia! – zawołałam histerycznie, próbując brzmieć równie groźnie jak moja matka, aczkolwiek marnie mi to szło, gdyż rozgrzane ciało mojego przyjaciela odciągało moją uwagę od rozmowy telefonicznej.
Ross nie przestawał szeptać mi do ucha. Nieprzerwalnie słyszałam przeciągane „chodźmyyyy juuuż”, „zatańczymyyy”.
- Tak chcesz grać?! – Cassandra straciła cierpliwość. Wiedziałam, że nie powinnam używać karty pod tytułem „skończyłam osiemnaście lat, jestem pełnoletnia”. To zadziałało na nią jak płachta na byka, dobrze wiedziałam, że tym sposobem nie wygram. Ale tym razem naprawdę miałam to gdzieś. Nadal byłam zła na Cassandrę. – Zobaczysz jeszcze, jak to fajnie być dorosłą!
- Nie powiedziałam, że jestem.. – zaczęłam, ale moja rodzicielka mi przerwała.
- Zobaczymy jak sobie poradzisz! – Cassandra wyrzuciła z siebie te przepełnione jadem słowa, po czym rozłączyła się, zanim zdążyłam zapytać z czym, do cholery jasnej, mam sobie poradzić. Miałam ochotę cisnąć telefonem o ziemię. Już zamachnęłam się, ale opamiętałam się odpowiednio wcześnie, bo nie miałam pieniędzy na nowy.
- Możemy już iść tańczyć? – Ross znowu dał znać o swojej obecności za moimi plecami.
Nie było niczego, co mogłabym zrobić w sprawie mojej matki. Nie miałam pojęcia, o co jej chodziło, ale nie chciałam wdawać się z nią w kolejną kłótnię, to było bez sensu.  Tak bardzo starała się być dobrą matką, że robiło mi się niedobrze. Dlaczego miałabym wykonywać rozkazy kogoś, kto manipulował mną przez całe życie? Może wyolbrzymiałam jej winę tym stwierdzeniem, ale jak inaczej to miałam nazwać? Przez osiemnaście lat pozwalała mi wierzyć w to, że żyłam pod jednym dachem ze swoją rodziną. A okazało się, że związana krwią byłam tam tylko z nią. Mason i Addison byli dziećmi innego ojca – mojego taty, tego, którego także uważałam za ojca, pomimo tego, że dowiedziałam się, że wcale nim nie był.
Tym czasem blondyn robił się coraz bardziej niecierpliwy. Zaczął delikatnie – a przynajmniej wydawało mu się, że jest delikatny – potrząsać moim ciałem.
Roześmiałam się głośno. – Co z tobą jest dzisiaj? Już idę.
Ross przewrócił oczami i splótł swoje palce z moimi, gdy kierowaliśmy się w stronę wejścia.
- „Już idę, już idę”. – przedrzeźniał mój poirytowany ton, zabarwiając swój występ dziwnymi minami. Otworzył szeroko oczy, starając się odwzorować moje rozbiegane spojrzenie.
Ja się tak nie zachowuję.
Uderzyłam łokciem.
Tańczenie z Rossem wydawało się cudowne… i jednocześnie bardzo dziwne i niezręczne. Trafiliśmy na żywą piosenkę o mocnym i szybkim rytmie. To było cudowne – ponieważ było mi bardzo łatwo się rozluźnić przy blondynie. Nie obchodziło mnie nic innego tylko muzyka i mój partner, z którego twarzy nie znikał ten piękny uśmiech. Mogłam być tak blisko niego, jak tylko chciałam i nie czułam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Na tym polegała cała magia tańca. Dłonie Rossa znowu znalazły się na moich biodrach – to było niewinne i jednocześnie cholernie dobrze zaspokajało moją potrzebę bliskości. Jedyna niezręczność, która z tego płynęła, polegała na tym, że nie miałam oporów, by posunąć się dalej. Zupełnie jakbym straciła kontrolę. Złapałam się na tym, że mój wzrok skupił się na jego zamkniętych oczach, które były przesłonięte jasnymi, prostymi kosmykami, na ustach Rossa. Były tak blisko moich, niemal nie mogłam oprzeć się pokusie urzeczywistnienia swojej fantazji.
Blondyn nagle przysunął swoje usta do mojego ucha i głośno zapytał – Jakieś wieści w sprawie… no wiesz. Twojego taty?
Otworzyłam usta, by powiedzieć „nie” i zmienić temat, ale czułam, że jeśli nie pogadam wreszcie z kimś na ten temat to wybuchnę. Robiłam wszystko, wychodziłam z siebie, żeby Collin się nie dowiedział. Parę razy prawie wymsknęło mi się to z ust, jednak udało mi się niezdarnie wybrnąć z sytuacji.
Musiałam w końcu powiedzieć komuś prawdę.
- Nic konkretnego. – przyznałam. – Myślę, że nareszcie zdaję sobie sprawę co się dzieje. Ross… możesz mnie wziąć za walniętą… ale mam wrażenie, że nadal jestem obserwowana.
Blondyn spojrzał na mnie poważnie.
- Niemożliwe. Mój tata… - zaczął wyjaśniać, ale mu przerwałam. Nie musiał tego powtarzać kolejny raz.
- To musi być ktoś inny. Jest ich więcej. – wyznałam, trzęsącym się głosem. – To się działo przez całe wakacje. A ja nie zorientowałam się. Ponad dwa miesiące żyłam w nieświadomości jak jakaś idiotka! Robili zdjęcia wszystkiemu, co robię. Widzieli wszystko, nie zdziwiłabym się, gdyby zaglądali mi do okien, gdy przebierałam się! – zawołałam histerycznie, pozwalając przerażeniu przejąć kontrolę. Nie zdawałam sobie sprawy, że trzęsłam się w ramionach mojego przyjaciela.
- Sądzisz, że to on?
Wzięłam głęboki oddech, próbując pozbyć się denerwującego ucisku w gardle, który sprawiał, że mój głos się łamał.
Wzruszyłam ramionami w odpowiedzi. – Możliwe. Nie wiem. Dlaczego ktokolwiek inny mógłby się mną interesować?
- Co zrobisz, gdy cię znajdzie?
Nie odpowiedziałam od razu z prostej przyczyny. Nie miałam zielonego pojęcia.
- Nie jestem pewna, czy chcę, żeby mnie znalazł. Chciałabym, żeby przestał. Z liścikami, zdjęciami i szpiegami. To zaczyna wyglądać jak prześladowanie.
- Jakimi liścikami?
Ups. Zorientowałam się, że tej części nie powiedziałam Rossowi. Nie powiedziałam mu, że Simpson – którego dotyczyły krótkie wiadomości – może być współwinny śmierci jego ojca. Wiedziałam, że robię głupio. Powinnam trzymać jego stronę, ale nie ufałam autorowi podpisu na zdjęciu, kimkolwiek był. Nie mogłam posłać Simpsona na skazanie, jeśli nie byłam pewna, że zdjęcie jest prawdziwe.
- Kim jest ten niski chłopak, który śpiewał dzisiaj z nami? – perfidnie zignorowałam jego pytanie i zmieniłam temat na chłopaka z loczkami, który nawiasem mówiąc siedział przy stoliku w kącie z trójką kolegów z zespołu, których widziałam wcześniej na scenie. Bradley pochylał się nad stolikiem, na którym rozłożone były cztery kieliszki, parę szklanek i kilka różnokolorowych butelek. Jego policzki nabrały czerwonej barwy, duże oczy wydawały się być całe czarne, a usta były wykrzywione w szerokim uśmiechu. Cała czwórka śmiała się. Nagle czarne tęczówki zwróciły się w moją stronę, a uśmiech osłabł. Nakrył mnie na spoglądaniu w jego stronę.
Odwróciłam się zawstydzona, zanim udało mi się dostrzec jakąkolwiek reakcję na jego twarzy.
Zwróciłam się w stronę Rossa, kontynuując przesłuchanie.
 – Mówiłeś, że wyjaśnisz mi coś później. Czy teraz jest już później?
Ross zmarkotniał, ale odpowiedział.
- On jest złodziejem dziewczyn. – warknął jadowicie.
Przewróciłam oczami, zastanawiając którą dziewczynę mógł podkraść Rossowi. Estelle, Lucy, Kelsey, Lily, Shannon… Zazdrość ukłuła mnie w serce.
- Nie żartuj sobie ze mnie.
- Nie żartuję. To prawda.
- To w takim razie dlaczego go zaprosiłeś?
Ross nie odpowiedział. Intuicja podpowiadała mi, że skrywa parę rzeczy na jego temat. Nie widziałam innego powodu, dla którego nagle milkł, gdy tylko w rozmowie pojawia się Simpson lub The Vamps, jak wcześniej miałam okazję się przekonać.
- Powiesz mi, czy nie? – spytałam, wgapiając mu się w oczy głęboko. Wiedziałam, że pewnie nie widzi ich wyraźnie w tym mroku, ale i tak postanowiłam spróbować.
- Nie chcę o tym rozmawiać. Zaufaj mi i trzymaj się od niego z daleka. – uciął agresywnie.
Sądziłam, że dostanę od niego potwierdzenie tego, czy Bradley jest rzeczywiście tak niebezpieczny, jak słyszałam. Chciałam wiedzieć więcej o potencjalnym zagrożeniu. Poczułam się dotknięta tym, że blondyn nie mówił mi wszystkiego, ale musiałam to zdusić w sobie jak najszybciej, skoro ja także ukryłam przed nim parę rzeczy.
- Seth chciał z tobą zatańczyć. – blondyn uśmiechnął się szeroko i wskazał czubkiem nosa na swojego najlepszego kumpla, Setha Berkleya, który nie mógł chcieć ze mną tańczyć. A nie mógł, ponieważ to on zaczepiał mnie na korytarzu, a potem wyśmiewał się z mojego zakłopotania. Zawsze byłam jego zabawką, na której testował swoje mało błyskotliwe wbity. Przez lata nauczyłam się to ignorować, w końcu przestało mnie to ruszać. Ale to nie zmieniało faktu, że nie lubiłam Setha.
Ogarnęło mnie nieprzyjemne przeczucie, że Ross chciał się mnie pozbyć. Blondyn okręcił mnie, uśmiechnął się pokrzepiająco i nagle z mojej drugiej strony pojawił się Seth – niższy od Rossa, szarooki, wysportowany szatyn, na którego leciała połowa dziewczyn w szkole.
- Hej. – uśmiechnął się olśniewająco, jak przystało na obiekt westchnień. Nie widziałam tego uśmiechu nigdy wcześniej. Nie był przeznaczony dla mnie. – Catherine, tak?
- Tak. – odezwałam się niezręcznie i uśmiechnęłam się sztucznie. Zdziwiłam się, że wiedział, jak mam na imię. Zwykle nie trudził się czymś takim, po prostu nazywał mnie po nazwisku, albo „sztywniarą” – co się wzięło z tego, że nigdy nie pozwoliłam sobie odszczeknąć się mu, chociaż wiedziałam, że powinnam. Może odczepiłby się, ale wolałam myśleć, że jestem ponad jego dziecinne docinki.
Nie miałam najmniejszej ochoty z nim tańczyć. Byłam zła na Rossa.
- Wow, spójrz na siebie, nawet wyglądasz ładnie… sztywniaro. – Seth rzucił, próbując zamienić swój komentarz w przyjacielski żart, ale ja tylko przewróciłam oczami.
- Nie tańczę z tobą. – oznajmiłam mu twardo.
Rzuciłam przelotne spojrzenie w stronę mojego jasnowłosego przyjaciela, który właśnie wyciągnął do tańca Lucy, która na pewno była wiele lepszą partnerką ode mnie.
- Daj spokój… - Berkley, jęknął pod nosem i bezczelnie położył dłoń u dołu moich pleców. Wiele niżej niż życzyłabym sobie. Zaczął stawiać szybkie kroki w stronę kuchni, ciągnąc mnie za sobą. Zaczęłam obawiać się tego, jak to się skończy.
Jak Ross mógł lubić takiego oblecha?
- Wiem, co ci pomoże się rozluźnić. – mruknął i uśmiechnął się do mnie. To na mnie nie działało. Wciąż nie czułam niechęć do Berkleya.
Próbowałam się wyrywać, ale szatyn był silniejszy niż spodziewałabym się.
- Gdzie mnie ciągniesz, do cholery jasnej? – spytałam, szarpiąc się. Nie próbowałam nawet ukrywać, że nie podoba mi się to.
- Gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy. – powiedział, nie spoglądając nawet.
Przełknęłam głośno ślinę, czując znajomy ucisk w gardle. Pojawiał się zawsze, gdy bałam się. Ostatnio często doświadczałam tego uczucia.
Seth wyprowadził mnie z budynku – musiał mnie wpychać po schodach w górę, bo opierałam się wtedy całym swoim sześćdziesięciokilowym ciałem o niego, utrudniając mu jego zamiary. Nie miałam pojęcia, co siedziało w jego głowie, ale nie podobał mi się ton, w którym do mnie mówił. Nie podobała mi się także jego ręka u dołu moich pleców. Przeszliśmy przez ulicę i schowaliśmy się w cieniu za budynkiem.
Seth zdjął swoje łapy ze mnie i wyjął z kieszeni drobne pudełeczko z etykietą wskazującą na leki przeciwbólowe. Spojrzałam na niego w zaskoczeniu, gdy agresywnie wyciągnął moją dłoń do przodu i wysypał z pudełeczka dwie małe tabletki.
- Weź je. Gwarantuję ci, że będziemy się dobrze bawić. – powiedział, zbliżając się do mnie niebezpiecznie.
Wlepiłam swoje zdecydowane spojrzenie w jego szare oczy i spokojnym, ale stanowczym głosem wycedziłam, nie szczędząc złośliwego tonu. – Wal się.
- Ejjj, przecież wiem, że już to robiłaś. – Seth uśmiechnął się szeroko, licząc że w końcu zmięknę pod jego wpływem. Nic z tych rzeczy. – Są z zaufanego źródła. Daj się namówić.
Wyjął z mojej dłoni jedną tabletkę i nie spuszczając ze mnie wzroku, położył ją sobie na języku i połknął.
- Nie wiem, kim myślisz, że jesteś, ale coś jest z tobą poważnie nie tak. – warknęłam. – Wsadź sobie ją w dupę, mam więcej szacunku do siebie niż sądzisz. – powiedziałam i oddałam mu tabletkę.
Już chciałam odejść, ale dłoń szatyna zacisnęła się na moim nadgarstku. Pięć sekund później oddychałam ciężko przyparta do ściany, gdy Seth wlepiał we mnie swoje gniewne spojrzenie. – Uważaj sobie. Zabawimy się, czy tego chcesz, czy nie. – odwarknął w odpowiedzi, a ja dopiero wtedy zaczęłam się bać. Co do licha sobie myślał? Albo ważniejsze, co zamierzał? Nie chciałam chyba wiedzieć.
Krzyknęłabym, gdyby nie to przeklęte uczucie, jakby brakowało mi powietrza. Chciałam się bronić, kopać, wrzeszczeć, szarpać się, ale nie mogłam poradzić sobie ze swoim szybkim, chrapliwym oddechem. Wyglądało na to, że miałam atak paniki.
Gdzie jest adrenalina, gdy jej potrzebuję?
Nagle zza budynku wyjrzały dwie ciemne sylwetki. Jedna wysoka, druga niska. Obie płci męskiej.
Posyłałam im błagalne spojrzenie, licząc, że nie zostawią mnie, gdy jestem o krok od bycia zgwałconą.
Niższy z nich zbliżył się do naszej dwójki. Stawiał powolne kroki, które świadczyły o tym, że był pewny siebie. Był wyprostowany, ręce miał w kieszeniach skórzanej kurki. Spoglądał przed siebie – prosto na Setha. Nie mogłam jednak dostrzec jego twarzy. Szczupła, wyższa sylwetka poszła jego śladami.
- Puść ją. – odezwał się głos ze znajomą chrypką, dzięki której w mojej głowie zapaliła się drobna żaróweczka. Ostatni raz słuchałam jej… na scenie.
Słowa Simpsona były proste, ale o mocnym przekazie. Nie bawił się w wyzywanie szatyna, czy jakiekolwiek inne gierki na jego dumie i emocjach. Dwa słowa, które wyszły z jego ust miały taką moc, że Berkley zamarł nade mną.
Obserwowałam Simpsona niemalże z uwielbieniem, gdyż co jak co, to właśnie on przyszedł mi na ratunek. To nie był Ross, ani jakikolwiek Lynch, którzy byli dla mnie prawie rodzeństwem. Mój przyjaciel Collin także nie pojawił się.
Za to potencjalnie niebezpieczna osoba, przed którą wiele osób mnie ostrzegało, paradoksalnie przybyła, by uratować mnie.
Seth w końcu oprzytomniał i odpowiedział.
- Albo co? Zatłuczesz mnie, jak ostatnio? Tak ci się spieszy do pierdla?
Coś się zmieniło w twarzy mojego wybawcy, jakby Berkley wyprowadził go z równowagi. W mroku dostrzegłam, że Bradley ściąga brwi gniewnie. Jego towarzysz założył ręce przed sobą, co wyglądało naprawdę groźniej.
- Nie muszę używać przemocy, żeby uczynić twoje marne życie nic nie wartym. Mam swoje sposoby i przysięgam, że nie zawaham się. Będę się rozkoszował każdą sekundą patrzenia, jak wędrujesz na samo dno.
Dłonie Setha, które przypierały mnie do muru, zadrżały delikatnie. Mogłam poczuć, że boi się Simpsona. Cholera, nie dziwiłam się, sposób, w jaki to powiedział sprawił, że dostałam gęsiej skórki. Nie wiedziałam, co lepsze – dostać się w ręce ciemnej, groźnej sylwetki, czy pozostać w obrzydliwych łapskach Setha. Ale chyba moja podświadomość już zdecydowała. Musiałam zaufać temu pierwszemu. Zaufać chłopakowi ze zdjęcia.
- Wiesz, jeśli Brad nie chce się bić, to ja mogę. – wysoki, nieznajomy wzruszył ramionami prowokacyjnie i uśmiechnął się, widząc przerażenie Setha. Ja też nie mogłam powstrzymać swoich wytrzeszczonych ze strachu oczu, z których wypłynęły łzy. Nie miałam pojęcia, co się stało. Naprawdę będą się bić?
Ciemne oczy skierowały się na mnie. Widząc moja gwałtowną reakcję, Bradley nie dał odszczeknąć się Sethowi, tylko sam zabrał głos.
- Ona jest ze mną, więc radzę ci zabrać te łapy.
Na twarz Setha wstąpiło obrzydzenie. Szatyn się skrzywił, po czym oderwał gwałtownie swoje dłonie ode mnie, uwalniając mnie ze swojego uścisku, jakby to, że podobno przyszłam z Simpsonem czyniło mnie nieczystą. Upadłam bezwładnie na ziemię, gdy Berkley bezczelnie minął chłopaków, pożerając ich gniewnym spojrzeniem.
- Nie dotknąłbym sztywniary za żadne skarby. Jest cała twoja, Simpson. – wyrzucił z obrzydzeniem, po czym zniknął za rogiem.
Spojrzałam przerażonym wzrokiem na tę dwójkę, próbując wmówić sobie, że już niebezpieczeństwo minęło i że nikt mi nie zagraża. Ciężko było mi w to uwierzyć, gdy stali nade mną w groźnych, obronnych pozycjach, podczas gdy ja siedziałam bezsilnie pod murem, nadal oszołomiona tym, co się stało.
- Wszystko w porządku? – odezwał się wyższy, którego imienia nie znałam, okazując trochę ludzkich emocji.
Pokiwałam beznamiętnie głową, okłamując ich obu. Nic nie było ze mną w porządku, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć.
Bradley przykucnął, aby znaleźć się na moim poziomie. Odruchowo przywarłam plecami do ściany, starając się odsunąć od chłopaka. Nienawidziłam takiej przypadkowej bliskości. Sprawiała, że czułam się niezręcznie, co ciemnooki źle zinterpretował.
- Jesteś bezpieczna, nie skrzywdzi cię już. – Bradley odezwał się zupełnie innym tonem niż słyszałam parę minut temu. Teraz mówił cicho, a jego zachrypnięty głos… nieważne jak idiotycznie to brzmi, koił moje nerwy jak nic innego. Ruchem dłoni sprawił, żebym na niego spojrzała, po czym powtórzył, upewniając się, że do mnie dotarło. – Nic ci nie grozi.

Podał mi rękę i pomógł wstać, zupełnie jakby wyczuł, że moje kolana się trzęsły. Ufnie pozwoliłam się zaprowadzić pod samą salę, z chłopakami po moich dwóch stronach. Słowa Simpsona podziałały na mnie. Idąc z nimi nie czułam przerażenia. Czułam się… chroniona.

*
To jest gówno. I do tego niesprawdzane, zrobię to jakoś niedługo, obiecuję, bo prawdopodobnie oczy Wam krwawią od tych wszystkich błędów stylistycznych i językowych. Nie podoba mi się to, ale niech będzie. Nie będę enty raz kasowała połowy rozdziału tylko dlatego, że nie czuję tego fragmentu.
Ciąg dalszy imprezy nastąpi bardzo niedługo, bo nie zrealizowałam w tym rozdziale niczego, co planowałam.
Who the fuck needs plans.
Nessy pozdrawia cieplutko, spod kocyka, gdyż jest chora.

3 komentarze:

  1. Też jestem chora. Piąteczka.
    To nie ejst gówno! To prawda, jest parę błędów, ale da się przeżyć. Rozdział, treściowo, jest bardzo dobry.
    Kurde, zaczynam lubić tego Bradley'a. A Ross... Ech. Uwielbiam go, ale mnie denerwuje. Raz do Lucy, a raz nie. Kurde, chłopie... Ogarnij się. Naprawdę mnie zdenerwował. Tym bardziej, gdy w pewien sposób ''spławił'' główną bohaterkę. Seth chce z tobą zatańczyć... Nosz kurde, przed chwilą szeptał jej namiętne słówka do ucha. Gnojek.
    Rosss, ogarnij się!
    Opisy jak zwykle genialne.
    Czekam na next
    rossomefanfiction

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również jestem chora. Ten rozdział jest genialny, po prostu kocham Twojego bloga ! Ohh, jest cudowny i nie mów że to gówno, bo to kłamstwo ! Trochę wiary w siebie !!! <3

    Pozdrawiam i życzę szybkiego powrotu do zdrowia !

    p.s. nie trzymaj mnie długo w niepewności !! <3<3

    OdpowiedzUsuń
  3. Za każdym razem, gdy to czytam, (a czytam to już, któryś raz z kolei, nie pamiętam który) przechodzą przez mnie te same emocje.
    Czuję się jakbym uczestniczyła we wszystkich tych wydarzenia!

    OdpowiedzUsuń