Po długich
godzinach prób odpowiedzi na pytania, które pojawiły się dzisiejszej nocy, i moczenia łzami poduszki Rossa nareszcie
udało mi się zasnąć.
Po wybuchu bomby dymnej w garażu miałam
chwilę, by otrząsnąć się, wytrzeć łzy i przywołać się do porządku. Adrenalina
zrobiła swoje, gdyż przez te parę minut nie myślałam wcale nad tym, że moja
matka to genialny kłamca, a mój ojciec jest… nie wiadomo kim.
To wszystko, co się wydarzyło. Bomba
dymna. Straszak. Została wrzucona przez uchylone okno. Ross stwierdził, że to
głupi żart i dobrze wie, czyja to sprawka. Avondale było spokojną dzielnicą,
ale najwyraźniej nawet tutaj zdarzały się takie wyskoki. Ross zapewnił mnie, że
nie mam się czym martwić, gdyż podobno to było jasne, kto za to odpowiadał. Do
moich uszu doszło ciche mruknięcie „pieprzeni idioci”. Gdy spytałam, co to za
typki, Ross odwrócił wzrok lekceważąco i wymienił porozumiewawcze spojrzenia ze
starszym bratem. Był dość mocno wkurzony, więc powstrzymałam się od dalszych
pytań. Szczerze, nie obchodziło mnie to w tamtej chwili.
To wszystko, co robiłam tego wieczoru.
Zadawałam pytania, na które nie było prostych, czarno-białych odpowiedzi.
Zdałam sobie sprawę, że na niektóre pytania już ich nie poznam. Pudło z
dowodami zajęło się ogniem. Akurat to konkretne. Doceniam ironię, naprawdę.
Wszystkie źródła informacji przepadły – pudło spłonęło, a wujek już dawno nie
mógł mi pomóc.
Gdy to całe zamieszanie dobiegło końca,
dostałam polecenie, by pójść spać do pokoju Rossa, które posłusznie wykonałam,
gdyż jedyne czego pragnęłam to być sama. Jednak zanim tak się stało, blondyn
wręczył mi komplet znoszonych ubrań i przytulił mnie do swojej klatki
piersiowej. Ściągnęłam brwi w irytacji. Ross nigdy wcześniej mnie nie
przytulał. To był wyraz litości – ostatniej rzeczy, której potrzebowałam teraz.
Gdy zostałam wreszcie sama ze swoimi
myślami, rozpoczął się prawdziwy koszmar.
Zamknęłam oczy i widziałam ten dzień
jeszcze raz. Policyjne taśmy, trzy wozy
strażackie, mężczyzn w mundurach, którzy biegali dookoła miejsca zdarzenia,
tych, którzy wydostawali się stamtąd z pomocą strażaków. Ktoś podszedł do mnie
i Rossa, który nareszcie zamarł w bezruchu ze wzrokiem utkwionym w punkcie, z
którego wyłaniały się sylwetki z dymu. Czułam, że jego ciało drży pode mną.
Czekał, aż któraś ubrudzona i zmęczona twarz okaże się być twarzą jego taty.
Kolejne osoby zostały wyprowadzane, ale wujka nie było. Ross nadal stał, po
jego policzkach strumieniami ciekły łzy.
Policjant,
który stał nad nami brutalnie popchnął nas do tyłu w stronę tłumu gapiów. Do
moich uszu doszedł szum rozemocjonowanych rozmów.
-
Nie możecie być tutaj. Odsuńcie się. – wydał beznamiętny rozkaz, a jego oschły
ton wyrwał mnie z otępienia. Moje ramiona nadal były oplecione wokół ramion
Rossa, wisiałam na nim jak pijawka, pomimo tego, że chłopak nie ruszał się, nie
licząc tego, że trząsł się ze strachu. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale ja
też to robiłam. Próbowałam go uspokoić, szepcząc mu do ucha, ale nic, co
mówiłam, działało.
Tak
naprawdę zdaliśmy sobie sprawę z tego, co się działo, dopiero, gdy wydostali
nieprzytomną Rydel z budynku. To była scena niczym z horroru. Moje piekące oczy
skupiły się na strażaku, który trzymał ją na rękach bezwładną, z ustami
rozchylonymi. Nie mogłam sobie wyobrazić, co Ross czuł widząc swoją siostrę w
tym stanie. Jej lewe ramie było pokryte czymś czarnym, skóra była rozerwana i
pokryta zaschniętymi, ciemnoczerwonymi strugami. Dostrzegłam jej poparzoną
czerwoną skórę. Poczułam krótki, nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł mi po
kręgosłupie, niedługo potem świat zaczął mi wirować przed oczami. Ross musiał
doświadczyć czegoś podobnego, bo chwilę później wysunął się z moich ramion i
upadł na ziemię. Pisnęłam głośno w ataku paniki.
Nigdy
nie byłam bardziej przerażona. Wiedziałam, że ten widok będzie mnie nawiedzał
przez długie lata.
Dostrzegłam
Karen w odległości jakiś dziesięciu metrów, która głośno krzyczała i wyrywała
się w stronę córki. Poczułam jakby ktoś kopnął mnie w brzuch i zaczęłam głośno
płakać, gdy ktoś mnie wziął za ramiona i odsunął od Rossa, do którego podbiegła
Marcie Porter – mama Cary Porter, która była lekarzem.
Otworzyłam szeroko oczy, zdumiona tym,
jak wyraźny ten sen był. Zupełnie, jakbym jeszcze raz przeżywała tamtą noc. Otarłam
łzy i spróbowałam uspokoić swoje rozbiegane myśli. Moje serce biło szybko i
mocno. Nigdy nie bałam się tak jak wtedy.
Nie wiedziałam, kto mnie odwiózł do domu.
Ktoś zabrał mnie stamtąd, chwytając mnie mocno za ramiona i ciągnąć w stronę
samochodu. Zostałam zmuszona, by stawiać kolejne kroki, w innym przypadku
upadłabym. W tamtym momencie było mi już wszystko jedno. Byłam bezradna wobec
wszystkiego, jedyne, co mogłam robić to panikować i płakać. Dlatego pozwoliłam
się posadzić w samochodzie i bez żadnych pytań ani protestów pojechałam z nim
do mojego domu. To musiał być ktoś, kto znał mnie lub mojego brata Masona lub tatę,
bo nie mówiłam, gdzie mieszkam. Przez całą drogę wgapiałam się w pustą
przestrzeń samochodu. Gdy dotarliśmy, Mason wybiegł po mnie, skinął
nieznajomemu z podziękowaniem i zaprowadził mnie do mojego pokoju podtrzymując
niczym małe dziecko.
Teraz, wiedząc, że towarzystwo wujka
miało na mnie oko przez cały czas, czułam się niezmiernie głupio, że wsiadłam
do tamtego samochodu.
Tym bardziej, że ich śmierć nie była
całkiem przypadkowa.
Rozejrzałam się po pokoju, przypominając
sobie, gdzie jestem. To był pokój Rossa. Nagle uderzyła we mnie powaga
sytuacji. Nie wróciłam do domu na noc. Nie wróciłam, ponieważ ludzie, którzy
tam na mnie czekali nagle wydawali się być dwójką obcych ludzi. Albo dlatego,
że wujek Mark poświęcił ostatnie swoje miesiące
na poszukiwaniu prawdy o mnie. Nie byłam pewna, co to znaczyło.
Wiedziałam tylko, że to nie było wszystko – musiało chodzić o coś więcej niż
tylko o zwykłą ciekawość. Może nie byłam córką mojego ojca – i nieważne jak
bardzo mnie to bolało, dla wujka ta sprawa nie mogła być aż tak ważna. Odkąd
pamiętam nasze rodziny były blisko, ale tym razem musiało chodzić o coś więcej.
Wzięłam głęboki oddech, próbując uspokoić
się po wyczerpującym seansie, który zapewniła mi moja wyobraźnia. Wystarczająco
długo rozmyślałam dzisiejszej nocy, mogłam nareszcie zostawić tę sprawę w
spokoju.
Przewróciłam się na plecy, odgarniając
włosy z twarzy. Robiąc to, poczułam jak mój łokieć natrafia na przeszkodę. Po
mojej prawej leżał zwrócony w moją stronę Ross. Jego oczy były zamknięte, włosy
zmierzwione a usta rozchylone. Jeszcze wczoraj przysięgłabym, że nie chce mieć
nic wspólnego z Rossem Lynchem, a teraz leżałam w jego łóżku.
Więc… był przy mnie. Jeśli
powiedziałabym, że nie zaskoczyła mnie jego obecność w… no cóż, jego łóżku to
skłamałabym. Nieważne jak głupio to brzmi. Ross zwolnił swój pokój dla mnie, a
sam spał u Rikera, gdyż tamten nocował w Chicago. Zasypiałam sama, a teraz jego
twarz była centymetry od mojej. Leżał na tej samej poduszce, co ja, a kosmyk
moich rudawych włosów wylądował na czubku jego głowy. Oprócz tego Ross nawet
nie dotknął mnie, mimo to w moim brzuchu motyle zaczęły trzepotać skrzydłami.
Nie wiedziałam, jak powinnam się z tym
czuć. Dylemat sprzed dwóch lat zbliżał się do mnie wielkimi krokami.
Romantyczne uczucia, do kogoś, kto był praktycznie twoim bratem?
- Nie śpisz. – z jego ust wydobyło się
ciche mruknięcie. Jego powieki nie drgnęły.
- Skąd wiesz? – jęknęłam cicho.
- Nadal nie wiercisz się w nocy. Nie
poruszyłaś się o centymetr dopóki się nie obudziłaś.
Nie miałam pojęcia jakim cudem pamiętał
takie szczegóły. Ostatni raz spaliśmy razem jako siedmioletnie dzieci. Później nasi
rodzice byli zdania, że chłopiec i dziewczynka powinni spać osobno, nawet jeśli
są dla siebie praktycznie rodzeństwem. To było bez sensu, pamiętam, jak co roku
pod namiotami wujek musiał pompować o jeden materac więcej, pomimo tego, że
nawet jako dojrzewający piętnastolatkowie ani Ross, ani ja nie dotknęlibyśmy
się nawet. Dopiero ja zaburzyłam tę równowagę jakiś rok później.
- Z całym szacunkiem, wiem, że to twoje
łóżko, ale… co ty tu do jasnej cholery robisz? – podniosłam się na łokciach i
spojrzałam na blondyna, który leniwie otworzył jedno oko. Moje miedziane włosy
wysypały mi się na twarz.
- Potrzebowałem towarzystwa. – mruknął od
niechcenia i z powrotem zamknął oko, gotowy, by spać dalej.
- Bardzo śmieszne. – w moim świecie nie
istniało coś takiego jak poczucie humoru o porannej godzinie. Nie wspominając o
tym, że po wczoraj nie sądziłam, że w ogóle szybko będę w stanie żartować.
- Riker wrócił o trzeciej nad ranem.
Musiałem gdzieś się podziać, nie będę przecież z nim spał.
A
ze mną tak?
Zrzuciłam z siebie kołdrę, którą
najwyraźniej dzieliłam z blondynem przez te pół nocy i gotowałam się do
wstania, gdy coś szarpnęło mną z powrotem. Ross wysunął rękę spod kołdry, po
czym niezdarnie przykrył mnie i przyciągnął mnie do siebie, pozostawiając swoją
dłoń na moim biodrze.
- Idź dalej spać, Cathie. Jest jeszcze
wcześnie.
Co do cholery?
W tej chwili dziękowałam losowi, że
blondyn był zbyt leniwy, by podnieść powieki i spojrzeć w moje szeroko otwarte,
podekscytowane oczy.
Musiałam się stąd wydostać. Nie miałam na
to czasu, ani humoru. Poza tym… nagle poczułam, że Ross i Rocky byli moją
jedyną rodziną. Jednego wieczoru straciłam całe zaufanie do moich rodziców,
zniknęło dosłownie za pstryknięciem palca. Mason i Addison byli moim
rodzeństwem tylko w połowie. Mój tata… nie był moim tatą. Moja matka była
zdrajczynią. Dopiero, co udało mi się poprawić sytuację z braćmi Lynch, bałam
stracić tego, co mi pozostało. Dlatego nie mogłam zostać w łóżku z Rossem. Nie
mogłam pozwolić moim bezsensownym uczuciom karmić się tą sytuacją. Nie
potrzebowałam więcej emocjonalnego bałaganu.
- Trzęsiesz się. – powiedział. – Co jest
nie tak?
Westchnęłam ciężko i skłamałam. –
Wszystko w porządku.
- Nie martw się. – jego głos uspokajał
mnie jak za dotknięciem magicznej różdżki.
- Czy… John Marshall kiedykolwiek wrócił
do Avondale? Oprócz pogrzebu? – spytałam, licząc, że odwrócę swoją uwagę od
bliskości Rossa. Pomyślałam, że przy okazji mogłabym dowiedzieć się o ojcu Lucy
czegoś więcej.
- Nie. Oficjalnie zniknął bez wieści dwa
lata temu. Zapytaj Lucy. Wyjaśnimy tę sytuację. Zawsze masz mnie. – otworzył
oczy i spojrzał głęboko w moje. Musiałam się stąd wynosić. Jego twarz była
tylko centymetry od mojej. Nie miałam pojęcia skąd u niego wziął się ten ton,
nigdy nie zależało mu na mnie bardziej niż na siostrze. Nasza przyjaźń nie była
pełna słodkich słówek i przytulasków. Denerwowaliśmy się nawzajem,
sprzeczaliśmy się, kłóciliśmy się. Jak
rodzeństwo.
Albo mi się zdawało, albo jego twarz się
zbliżała do mojej. Sekundy mijały, a ja bałam się chociażby drgnąć, jakby ta
bliskość mnie paraliżowała. W mojej głowie kłębiło się tysiąc sprzecznych
myśli. Część mnie chciała go pocałować, druga pragnęła zniknąć. Cholera, dobrze
wiedziałam, że będę musiała ponieść konsekwencje swoich czynów, jednak wszystko
we mnie krzyczało, że tego chcę. Dolna
warga Rossa w końcu zetknęła się z moimi ustami. Poczułam, jak delikatnie łączy
je z moimi.
Moje serce biło szaleńczo, gdy gwałtownie
poderwałam się do góry i sekundę później stałam na własnych nogach. Zamknęłam
oczy, chcąc przeczekać silny zawrót głowy, spowodowany tym gwałtownym ruchem.
Gdy mój wzrok powrócił, zauważyłam przed sobą niewyraźną sylwetkę Rikera. Moja
wada wzroku mi nie przeszkodziła w tym momencie, nie musiałam widzieć jego
twarzy, żeby wiedzieć, że przyglądał nam się najstarszy Lynch. Na ten widok
delikatnie podskoczyłam, wciągając gwałtownie powietrze z jękiem.
- Catherine. – blondyn odezwał się z
dezaprobatą, której nie mogłam z wiadomych powodów dostrzec na jego twarzy. Nie
brzmiał, jakby był zadowolony, że mnie widzi. – Miałem zamiar zaczekać aż
sytuacja się rozwinie, ale chyba Cath nie spodobało się. – zwrócił się do Rossa
ostrym, karcącym tonem. Odwróciłam swój nieostry wzrok, mając nadzieję, że nie
zdradzałam swojego zawstydzenia. Cokolwiek Riker zauważył na pewno odbiegało od
prawdy. Pomiędzy Rossem i mną nic się nie wydarzyło… prawie.
- Wynocha. – jęknął Ross w poduszkę.
Byłam zaskoczona tym jak szybko był w stanie powrócić do poprzedniego, prawie
śpiącego stanu, gdy przed sekundą prawie lub nie prawie mnie pocałował. Nie
byłam pewna, czy to się liczyło, ale przez sekundę czułam jego miękkie usta na
moich. Moje serce nadal zasuwało, a policzki zrobiły się gorące. Pragnęłam tego
od długiego czasu.
Musiałam się zrobić mocno czerwona na
twarzy, bo Riker zaśmiał się krótko. Zażenowana minęłam go i udałam się w
stronę łazienki. Sytuacja nie mogła być jeszcze bardziej niezręczna.
Byłam wrakiem pod względem psychicznym i
fizycznym – moje oczy były czerwone i podkrążone od płaczu, twarz z kolei
czerwona ze wstydu. Moje włosy z kolei przypominały ptasie gniazdo. Naturalnie
tworzyły delikatne fale – ale nie takie z okładek czasopism czy z reklam szamponów.
One żyły własnym życiem i naprawdę ciężko było zapanować nad nimi.
Ignorując ten problem – jak zresztą
wszystkie inne – weszłam pod prysznic, próbując się wyciszyć, co wydawało się
trudniejsze niż kiedykolwiek.
W drodze powrotnej walczyłam ze sobą, by
nie rozpłakać się. Nie miałam pojęcia, co zrobię, gdy zobaczę swoją matkę w
drzwiach. Wydawało się, że mój światopogląd legł w gruzach. Nie miałam pojęcia
jak patrzeć na siebie, na mojego ojca, na moje rodzeństwo. Całe życie trwałam w
przekonaniu, że wszystko może się zmienić, ale jedno zostanie – zawsze będę
miała rodzinę. Moja babcia zwykła wskazywać na moje znamię na biodrze, za
każdym razem, gdy koszulka podeszła mi do góry. Twierdziła, że moi kuzyni Zoe i
Danny, ciocia Irene i Elisabeth mają takie samo. Teraz wiedziałam, że obecność
znamienia była całkowicie przypadkowa, gdyż nie byłam spokrewniona z tą częścią
rodziny. To zabawne. Od małego mi powtarzano, że nie powinnam się czuć jakbym
nigdzie nie pasowała, gdyż każdy jest wyjątkowy. Ale ja naprawdę nie pasowałam.
Wzięłam
głęboki wdech. To był czas, by przestać się mazgaić. Powtarzałam sobie, że nie
jestem małym dzieckiem i że to nie ja byłam tą najbardziej poszkodowaną. Poprzedni
wieczór skupiał się całą uwagę na mnie, dlatego musiałam to wreszcie zakończyć.
Nie było czasu na zastanawianie się, jak to się stało. Miałam wiele pytań, ale
to musiało zaczekać. Nie mogłam przestać żyć.
Będąc w Atlancie nigdy nie zastanawiałam
się nad niczym, odsuwałam całą przeszłość i pogmatwaną teraźniejszość na bok.
Mogłam przysiąc, że ani Ross, ani Rocky, Lucy… czy ktokolwiek z tamtego okresu
już dla mnie niczego nie znaczył. Moja znajomość z rodziną Lynch zakończyła się
i tyle i nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam myśleć o niczym. Atlanta
sprawiła, że czułam się… wolna od tego wszystkiego. Tańczyłam, śmiałam się,
bawiłam się i nie myślałam, ani nie tęskniłam. Potrzebowałam teraz swojej
Atlanty – potrzebowałam chwili spokoju, by wszystko sobie poukładać.
Zrywając kontakt z Lynchami, stałam się w
pewnym sensie czarną owcą w towarzystwie jego bogatych znajomych. Kiedyś
przyjaźniłam się z Lucy Marshall, której ojciec – John – także miał kupę kasy i
był blisko z wujkiem Markiem. Nasza trójka podbijała wszystkie imprezy. Pomimo
tego, że byłam córką policjanta i artystki, mogłam poczuć się niczym
arystokratka. Wszyscy w szkole uwielbiali Rossa i zabiegali o względy Lucy. Gdy
zabrakło tej dwójki… zostałam po prostu nudną, samotną Catherine, gdyż
kompletnie nie radziłam sobie w temacie relacji międzyludzkich. Ta dwójka
odcięła się ode mnie, zostałam odizolowana od wszystkich, których znałam.
Musiałam przyznać, że w pewnym sensie pozwoliłam na to.
Żadne z tych rzeczy nie miało znaczenia w
Atlancie. Byłam kimś innym – nową Catherine.
Pewnie, miałam innych znajomych w
Avondale, ale oni nie byli mi nigdy aż tak bliscy jak bracia Lynch. Miałam
Collina, z którym podbijałam lodowisko, co tydzień zimą i z którym gadałam o
wszystkim, co przyszło mi do głowy.
Nawet o tym jak fascynujące są czarne
dziury. Tak, Collin był jedyny w swoim rodzaju – z jednej strony dobry, choć
leniwy uczeń, olimpijczyk z matematyki, z drugiej strony szalony umysł, który
nie zawaha się na chwilę, by zrobić lub powiedzieć coś szalonego. Poznaliśmy
się przypadkiem, na kole matematycznym, którego nienawidziłam, ale nauczycielka
wierciła mi dziurę w brzuchu, aż się zgodziłam brać udział w nim. Nigdy nie
uważałam go za swojego przyjaciela, raczej za kumpla i towarzysza męki, na
którym zawsze mogłam polegać. To nie wymagało ode mnie żadnego wysiłku ani
poświęcenia. Wtedy myślałam, że nie był mi bliski – był po prostu niedaleko i
miło mi się spędzało z nim czas… cóż większość czasu, bo była z niego,
arogancka, złośliwa szuja.
Poza Collinem istniała jeszcze jedna
osoba, która sprawiała, że przez te dwa lata czułam się mniej samotna. Shannon Tinsley
– z pozoru rozpieszczona księżniczka,
która skupiała na sobie uwagę większości męskiej części mojego liceum - nieważne
jak okrutnie to brzmi, tak właśnie ją postrzegałam, zanim udało mi się ją
poznać. Shannon tańczyła modern jazz, miała idealną figurę, czekoladowe oczy i
piękne blond włosy – co sprawiało, że większość dziewczyn w jej towarzystwie
nie miało żadnych szans. W rzeczywistości Shannon była przemiłą osobą. Znałam
ją od urodzenia, ale tak naprawdę zaczęłyśmy rozmawiać dopiero dwa lata temu.
Jakiś czas temu myślałam, że Collin nigdy
nie mógł zastąpić Lynchów– wszystko dlatego, że żyłam tęskniąc za nimi.
A potem wyjechałam do Atlanty, która
odwróciła moje myślenie o sto osiemdziesiąt stopni. Nie uciekałam już od ludzi.
To jak wczoraj szybko nawiązałam rozmowę z Rossem i Rocky’m dowodziło temu. Nie
byłam już smutna. Nie bałam się.
Wkraczając na swoją ulicę, zadzwonił mój
telefon. Chmurzyło się, więc odebrałam, przyspieszając kroku.
- Halo? – odezwałam się, przekonując się,
że nie miałam pojęcia, kto dzwonił.
- Doszły do mnie wieści, żeś w Avondale.
– usłyszałam niezręczny głos Collina. Nienawidził rozmawiać przez telefon –
zupełnie jak ja. Dlatego zastanawiałam się, czego potrzebował, czego nie mógł
załatwić w wiadomości.
- Prawda.
- Doszły do mnie także wieści, że Lynch
urządza dzikie densy drugiego. – powiedział. I właśnie o to mi chodziło. Nie
było mowy o tym, żeby Reed zapytał, co u mnie, czy jak się mam. Zawsze chciał
czegoś.
- Tak,
zaprosił mnie. – ściągnęłam brwi. Collin był arogancki i przesadnie
pewny siebie – można było dyskutować na ten temat, bo w rzeczywistości to było
tylko na pokaz - ale nie wiem, czy na tyle bezczelny, by zażądać zaproszenia. Zdziwiłam
się, że w ogóle chce iść. To on zawsze marudził o tym, jak go denerwują bogate
dzieciaki. Gardził popularnością.
Byłam skłonna dawać mu krótkie
odpowiedzi, dopóki nie wymuszę z niego krótkiego słowa „proszę”. Uśmiechnęłam
się podstępnie. Lubiłam bawić się z nim w takie gierki. W pewnym sensie to
Collin nauczył mnie czerpać przyjemność z takich sytuacji.
- Tak żem czuł. Jaramy się? – nie mogłam
tego zobaczyć, ale usłyszałam krótki wysoki chichot – śmiał się szyderczo ze
mnie. Collin zawsze wiedział, gdzie uderzać i zawsze trafiał w czułe punkty.
Byłam nieco zaskoczona, bo nigdy nie powiedziałam mu, że podobał mi się Ross.
Wygląda na to, że był w stanie wyczytać to ze mnie.
- Chyba ty.
- Żartownisia z ciebie. Wkręć mnie. –
zażądał.
- Myślałam, że gardzisz tym towarzystwem.
Wszyscy „bogaci frajerzy” tam będą. – powiedziałam, cytując jego słowa. – Mogę
zapytać, ale nie wiem, czy uda mi się.
- Bo sierota z ciebie.
Nastała chwila ciszy. Zwykle w takich
momentach zaczynałam zasypywać go szczegółami ze swojego życia. Ale tym razem
to nie wydawało się właściwe. To była chyba pierwsza rzecz, której tak naprawdę
nie mogłam mu powiedzieć. Nie mogłam pozwolić, by wieść o tym, że nie jestem
córką Olivera Fraya się rozniosła. To rozwaliłoby naszą rodzinę od środka.
- Od kiedy wychodzisz z domu w normalnych
godzinach? – postanowiłam mu dogryźć, to był dobry zastępczy temat. Inną
rzeczą, która była typowa dla mnie i Collina były nieustanne docinki.
Zbliżałam się już do furtki. Szybko
przekręciłam kluczyk w skrzynce na listy. Wyjęłam grubą, wypchaną kopertę,
która była zaadresowana… do mnie.
- Powiedzmy, że zaczęło mi się nudzić w
swoim pokoju. – Collin zaśmiał się krótko, gubiąc swój złośliwy ton głosu.
- Wiesz, że R5 dają koncert przed
urodzinami Rossa? – powiedziałam, gubiąc wesoły ton, gdy przypomniałam sobie o
dzisiejszym poranku. I oto kolejna tajemnica.
Dotąd nie ukrywałam przed nim niczego, ale nie chciałam mu powiedzieć o
wczorajszym wieczorze.
Przyszło mi do głowy, że zabranie Collina
na urodziny Lyncha było dobrym pomysłem. Przynajmniej czułabym się
bezpieczniej, mając tego idiotę przy sobie. Kłamałam, gdy mówiłam, że pozostali
mi tylko Ross i Rocky. Collin na swój dziwny sposób był dla mnie ważny.
W
między czasie weszłam do domu, rzuciłam kopertę na stolik w salonie. – Jeśli
się uprę to może mi pozwolą zagrać solo. – chwaliłam się mu.
Byłam w domu pierwsza, co dawało mi
chwilę spokoju zanim będę musiała stawić czoło mojej rozwścieczonej matce –
wiedziałam, że byłam w niezłych kłopotach. Moja matka znała mnie na tyle
dobrze, że wiedziała, że jestem oszczędna w rozmowach z nią, ale jeśli chodziło
o godzinę powrotu do domu to zawsze musiała ją znać. Zawsze lekko traktowałam
swoją godzinę policyjną i prawie zawsze mama wpadała w dziki szał, gdy
przekraczałam ją. Wiedziałam, że wyżyje się na mnie – a tym razem miała
podstawy, bo w ogóle nie wróciłam.
Biorąc pod uwagę, to, czego się wczoraj
dowiedziałam, ta „rozmowa” mogła by skończyć się niebezpiecznie. Powietrze
zaległo mi na chwilę w płucach, gdy przypomniałam sobie to, co wiem.
- Halo? Ktoś tam jeszcze mnie słucha? –
Collin odezwał się do mojego ucha. Prawie zapomniałam, że nie rozłączyłam go.
- Tak… jestem. – powiedziałam kierując
swoją uwagę na przesyłkę.
- Fajno. A ja oglądam dobrą bajkę.
Rozerwałam szybko kopertę, której
zawartość wysypała się za stół. To były zdjęcia. Wyglądały trochę jak zdjęcia w
tłumie, niektóre przedstawiały słabo oświetloną miejską uliczkę, inne ladę
barową, jeszcze inne parkiet klubu. Zauważyłam, że nie miały żadnych walorów
artystycznych – to były zwykłe, amatorskie ujęcia zrobione kompaktem.
Przy bliższemu przyjrzeniu się
dostrzegłam na nich siebie.
To ja siedziałam na stołku – to był mój rudobrązowy
kitek. Siedziałam zwrócona w stronę niższej ode mnie dziewczyny z ciemnymi
włosami – Zoe. Na kolejnym szczerzyłam się do niej oślepiana światłem klubu. Na
innym tańczyłyśmy razem. Kolejna seria zdjęć była zrobiona gdzie indziej i za
dnia. Moje włosy wyglądały inaczej, byłam także ubrana w zupełnie innym stylu. Zoe
trzymała mnie za nadgarstek, ciągnąc mnie za sobą – to pewnie dlatego, że w
innym przypadku zgubiłabym się w tłumie. Byłam tak zafascynowana Atlantą, że
nie byłoby trudno o taką sytuację. Z koperty wyjęłam kolejne. I kolejne. Ujęcia
z bliska, z daleka. Na niektórych nawet uśmiechałam się do aparatu.
Wszystkie
przedstawiały mnie. A
były ich setki. Upuściłam telefon na stół, zupełnie jakby moja ręka nagle
uległa paraliżowi.
Chyba wiedziałam, co to znaczy. Byłam
obserwowana także w Atlancie. W pierwszym momencie pomyślałam, że może to ten
sam człowiek, co dwa lata temu, który pracował dla wujka.
Oprócz tego… że wujek Mark nie żył od
dwóch lat.
- Haloooo, co się tam dzieje? – Collin
zajęczał w zniecierpliwieniu do telefonu. Nie powinnam się temu dziwić skoro od
niespełna minuty po jego stronie była tylko cisza.
Ciarki przeszły mi po plecach, jego niski
głos sprowadził mnie na ziemię.
- Muszę iść. – powiedziałam,
bezskutecznie ukrywając przerażenie. Miałam tak ściśnięte gardło, że ledwo
wydobyłam z siebie dźwięk.
- A ja chcę densić noo! – usłyszałam,
jeszcze zanim się rozłączyłam. Collin, będąc Collinem, nie zwrócił uwagi na mój
przyduszony głos i wyraźnie brzmiącą w nim nutę przerażenia. Ale nie miałam
czasu na jego czarującą osobowość.
Dotarło to do mnie. Byłam obserwowana i
tym razem to nie przelewki. Dwa lata temu – to było nie do końca w porządku,
ale mimo wszystko było niewinne. To był tylko mój wujek i jego ludzie. Nie
chcieli mnie zranić. Chcieli tylko znać prawdę. A teraz? Nie miałam pojęcia,
czego ci z dzisiejszego dnia chcieli. Nie miałam także pojęcia kto był autorem
tych zdjęć.
Najważniejsze pytanie – dlaczego to ja byłam na tych zdjęciach? Co było
takiego wyjątkowego we mnie, że nagle dowiaduję się, że przez całe wakacje
miałam szpiegów na ogonie? Dlaczego ktokolwiek potrzebował tylu informacji na
mój temat?
Przypomniała mi się dziwna rozmowa Johna
Marshalla z wujkiem.
Alexander
po nią wróci.
Wstrzymałam oddech, gdy o tym pomyślałam.
Jakie były szanse, że to on? Co jeśli jednak mój prawdziwy ojciec dotrzyma
słowa?
Nagle zapomniałam o całej złości jaką
żywiłam wobec Olivera. Kimkolwiek był ten Alexander,
bazując na tym, w jaki sposób mówił o nim John Marshall, był kimś o wiele
gorszym niż mój tata.
Odważyłam się jeszcze raz przejrzeć
zawartość koperty, tym razem dokładnie. Wgapiałam się w setki moich twarzy,
nadal w szoku. Gdziekolwiek byłam, ktoś chodził za mną niczym mój cień. Czy to
naprawdę on? Nie mogłam go zobaczyć,
ale to nie znaczyło, że nie istnieje. Czego chciał ode mnie? Dlaczego
fotografował mój każdy ruch?
I dlaczego wysłał to do mnie.
Praktycznie przeżyłam jeszcze raz swój
wyjazd do Atlanty poprzez oglądanie tych zdjęć. Ta osoba - ktokolwiek to był –
znała mój każdy krok. Byli wszędzie. Obserwowali, jak bawię się, tańczę. Upijam się. Byłam niczego nieświadoma,
podczas gdy ktoś z jakiś pokręconych powodów, stał gdzieś z boku i notował
każdy szczegół. Wiedzieli wszystko. Zorientowałam się, że podczas takich imprez
miałam wiele szans, by znaleźć się w prawdziwym niebezpieczeństwie.
Ku
mojemu zaskoczeniu ostatnie dwa zdjęcia nie pasowały do reszty. Nie było na
nich mnie. Właściwie to nie było na nich nikogo, kogo znałam. Pierwsze było
dość ciemne, ale mogłam dostrzec na nich dwie sylwetki. Postacie miały na
głowach ciemne kaptury. Jeden z nich – chudy i wysoki odwracał się do tyłu,
więc widziałam go tylko bokiem, z profilu. Drugi chłopak, niższy szedł prosto.
Spod kaptura wystawały mu gęste, ciemne loki, które opadały mu na czoło. Oczy
miał okrągłe i bardzo ciemne – ta cecha jego wyglądu przyciągnęła mój wzrok,
pomimo tego, że zdjęcie nie pokazywało wielu szczegółów i było naprawdę ciemne.
Wygląda na to, że fotograf wolał pozostać w ukryciu niż użyć flesza. Jedynym
źródłem światła wydała się lampa przy ścieżce i pomarańczowa poświata, w stronę
której odwracał się wyższy chłopak.
Pomarańczowa
poświata. Na moich
ramionach pojawiła się gęsia skórka. Spojrzałam na malutką datę w prawym dolnym
rogu.
Trzeciego września 2011. Noc tamtego
pożaru.
Wtedy połączyłam kropki ze sobą. Opadła
mi szczęka, gdy zorientowałam się, co to znaczyło.
Ktokolwiek mi to wysłał, próbował mi
pomóc. To ich widzieliśmy, to oni wydostali się z domu Lynchów i uciekli.
Drugie zdjęcie przedstawiało tylko
jednego chłopaka z tamtej dwójki – niższego, ciemnowłosego z lokami. Wyglądał
zupełnie inaczej, dojrzalej – zdjęcie musiało być zrobione znacznie później niż
poprzednie. Miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawem, która opinała się
na delikatnie umięśnionej sylwetce. Przejechałam wzrokiem po jego ramionach,
obserwując każdy najmniejszy szczegół. Jego twarz też wyglądała inaczej – nadal
było coś w jego oczach – błysk, który przykuwał uwagę, jednak to nie była już
twarz chłopca. Jego włosy były nadal kręcone i gęste, ale nie opadały mu na
czoło, były krótsze. Wyglądał znajomo, aczkolwiek nie mogłam przypomnieć sobie
skąd go znałam.
Kimkolwiek był, miał coś wspólnego z
pożarem.
Odwróciłam zdjęcie na drugą stronę. Na
samym dole było coś niewyraźnie napisane. Jedno zdanie okropnym pismem, które
przypominało moje.
Nie
ufaj mu.
*
Wiecie, kto jest na zdjęciu, prawda? ;3
Jestem wkurzona i to porządnie. Przez pół godziny walczyłam z Wattpadem, który leci sobie ze mną w kulki. Nie chce mi opublikować rozdziału, bo twierdzi, że treść może być chroniona prawnie. No cóż, nie przypominam sobie, bym przepisywała od kogoś żywcem, no chyba, że to mój szósty zmysł zrobił mi żart i nieświadomie odwzorował jakieś wydane już opowiadanie. Bo dlaczego nie? -.-
Dobra, nie wiem, co mam dalej robić, przecież nie udowodnię im niczego :<
Cóż, dobrze, że chociaż blogger jest po mojej stronie i nie zarzuca mi kopiowania.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu trójki prolog wreszcie nabierze sensu dla Was. Bardzo jestem zadowolona z tego rozdziału - i dlatego strasznie wkurwionfnuigidf jestem, że na wattpadzie się szybko nie pojawi.
Rozdział fantastyczny, bardzo podoba mi się twój styl pisania.
OdpowiedzUsuńNie wiem z skąd wziełaś pomysł na opowiadanie ale życzę więcej takiej weny *.* i może na kolejne blogi. Masz dopiero tak naprawdę 3 rozdziały a muszę powiedzieć że zakochałam się w twoim opowiadaniu chodź go dobrze nie zasmakowałam ;>
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział i życzę większej liczby wyświetleń.
Jeśli masz ochotę to zapraszam do mnie może zaciekawi cię mój blog tak jak twój mnie ;)
http://ostatniaszansaa.blogspot.com/
R u kidding me? Matko, ten blog jest zajebisty.
OdpowiedzUsuńIdealnie opisujesz różnorakie sytuacje. Robisz drobne błędy interpuncyjne, ale kto nie robi? Po prostu zwracaj na to uwagę.
Ten moment z Rossem był urzekający. Opisałaś to w takich ślicznych słowach, że mogłabym to czytać parokrotnie.
Jejku, jak ja bym chciała, żeby oni byli razem. To takie przykre, że akurat nastała sytuacja w której ten związek byłby dla niej średnio dobry. Bo ona teraz potrzebuje przyjaciela, brata. A nie chlopaka, wiem. Ale niech się nastawi inaczej, proooszę! Niech zacznie potrzebować Rossa-chłopaka! O matko. Jakież to wspaniałe. czytam dalej.
http://rossomefanfiction.blogspot.com/